środa, 17 czerwca 2015

Rozdział VIII - Brutalne spotkanie

-Percy-

Powiedzmy, że to było miłe spotkanie. Po prostu tak miłe, że postanowiłem nigdy już nie rzucać się na potwora z powietrza ani tym bardziej z pegaza. Miecz wbił się po rękojeść w oko konika. Stwór wydał przerażający ryk i machnął łbem, wyrzucając mnie w powietrze. Liczyłem na to, że Mroczny mnie złapie, ale on zniknął. Zamachałem rękami i runąłem w dół. Powinienem się nie bać spotkania z wodą, ale przecież... każdy upadek z wielkiej wysokości do wody to jak uderzenie w beton. Dodajcie szybkość. Instynktownie wciągnąłem powietrze. Zadawało się, że mijają wieki. Chyba nigdy tak długo nie spadałem. Percy Jackson - długo lecący debil, który postanowił sobie zrobić wycieczkę do Hadesu.
Tak się to mniej więcej miało. Uderzyłem w wodę i poczułem jak opadam na dno. Wezwałem prądy i poniosły mnie ku powierzchni. Wypłynąłem na powierzchnię i rozejrzałem się rozpaczliwie. Mroczny się zmył podobnie jak Thalia. Nigdzie jej nie widziałem. Zanim zdążyłem jeszcze cokolwiek pomyśleć coś chwyciło mnie za nogi i pociągnęło w chłodną toń.
Otworzyłem ostrożnie powieki. Ujrzałem ściany z muszli a przez okno wpadał błękitny blask. Zerwałem się na nogi.
- Leż. - burknął głos.
Zamarłem.
- Kto tu jest? - zapytałem i wsunąłem rękę do kieszeni spodni. Dzięki bogom. Orkan wrócił.
Szyderczy chichot.
- Myślałem, że jesteś mądrzejszy, braciszku.
Z zacienionego kąta wyłonił się mój pół ludzki brat - Tryton. Zjeżyłem się na jego widok. Przez moment nie wiedziałem co powiedzieć. W końcu wycedziłem z zaciśniętymi zębami.
- Tryton. Dlaczego tu jestem?
Wzruszył ramionami.
- Miałem Cię ściągnąć na dół, więc to zrobiłem.
Ryknąłem gniewnie i rzuciłem się na niego. W jego dłoni zmaterializował się trójząb i machnął nim. Zablokowałem cięcie Orkanem. Kilkoma ciosami zepchnąłem go do tyłu i przygwoździłem do ściany. Wierzgał się prychając wściekle.
- Puść mnie, ty pomiocie śmiertelników! - wrzasnął.
Przycisnąłem ostrze do jego szyi.
- Nie mam czasu. - warknąłem. - Uwięziony jest ktoś na kim mi zależy. Marnujesz mój czas!
Wydął usta i spojrzał na mnie z pogarda. Przestał się wyrywać.
- Taak? A kto to taki? Kolejna nędzna, śmiertelna...
Nie dokończył. Wybuchnął we mnie taki gniew, że nie byłem go w stanie powstrzymać. Woda zawirowała dookoła mnie, wlewając się przez okna. Byłem na dnie oceanu sądząc po ciśnieniu wody. Tworząc wodną rękę chwyciłem Trytona za gardło i wywaliłem go na zewnątrz. Dysząc z wściekłości wypadłem za nim. On już stał, czekając na mnie. Już mieliśmy się rzucić na siebie gdy potężny prąd rzucił mną z powrotem do środka domku. Przejechałem plecami po podłodze i uderzyłem głową w ścianę. Jęknąłem głucho. Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Po chwili odzyskałem ostrość wzroku. Zerwałem się na nogi i wyszedłem na zewnątrz. Osłupiałem na widok dziewczyny pochylającej się nad Trytonem. Szeptała coś gniewnie do niego a on z naburmuszoną miną wstał i odpłynął. Dziewczyna odwróciła się ku mnie z zatroskaną miną.
- Mam nadzieję, że nic Ci nie jest, Panie.
Zająknąłem się po czym wydusiłem.
- Nie... nic. Dziękuję.
Obejrzała się za siebie.
- Nie lubi innych synów Posejdona. Jest o nich zazdrosny. - chrząknęła. - Percy, twój ojciec kazał nam ciebie ściągnąć na dół.
Otworzyłem usta z zaskoczenia, po czym je zamknąłem. Orkan powrócił do swej pierwotnej formy i wsunąłem go do kieszeni.
- On... - zmarszczyłem brwi. - Dlaczego?
Zarumieniła się lekko gdy zmusiłem ją aby spojrzała mi w oczy.
- Nie wiem, Panie. Nie podzielono się ze mną tą informacją, ale ktoś na ciebie czeka i jest gotów ci ich udzielić.
Mając złe przeczucia jednak zapytałem:
- A... kto?
Jej sylwetka pojaśniała nieco.
- Pani Amfitryta.

-Thalia-

Zadrżałam i otworzyłam oczy, siadając gwałtownie. Wypuściłam przy tym piorun. Usłyszałam zduszony krzyk.
- Thalio!
Porwałam z trawy moją włócznię i odwróciłam się w stronę głosu, pchając nią. Złoty gladius odbił moją włócznię i chłopak o jasnych włosach szybkim ruchem wykręcił moją rękę. Moja broń wylądowała z powrotem na ziemi. Czubek miecza delikatnie dotknął mojej szyi.
- Thalio, spokojnie. - przemówił i cofnął miecz. - Jestem Jason.
Wciągnęłam wstrząśnięta powietrze.
- Jason... Jason - jęknęłam.
- Grace. - podpowiedział i uśmiechnął się lekko.
Rzuciłam mu się w ramiona.
- Jason!
Parsknął śmiechem i przytulił mnie mocno. Trzymaliśmy się w objęciach przez pewien czas, po czym odsunęliśmy się od siebie. Spojrzałam na niego groźnie.
- Co ty tu robisz, braciszku... Myślałam, że nie żyjesz!
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Podrzucił miecz, który na moich oczach w powietrzu zmienił się w złotą monetę. Chwytając ją, wsunął ją do kieszeni w spodniach.
- No cóż, Thalio... To jest trochę nieco skomplikowane.
Prychnęłam.
- Jakby nic nie było. - podniosłam moja włócznię i wbiłam ją w ziemię. Sprawdziłam czy Egida jest na swoim miejscu. Uspokojona zerknęłam na mojego brata.
- Więc?
Odwzajemnił moje spojrzenie.
- Przecież wiesz. - powiedział cicho. - Hera w zamian za spokój odebrała mnie naszej matce. - głos mu się  podłamał. - Czy ona...
Czułam jak moje serce lodowacieje.
- Nie.
Skrzywił się.
- Jak?
Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Miała wypadek samochodowy. - powiedziałam niemalże zimnym głosem. - Wiesz, to dobrze.
Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że chciał wiedzieć jaka była nasza matka, ale wolałam mu to darować.
- I tak mi to kiedyś powiesz. - szepnął łagodnie i odwrócił się do mnie plecami. - Leciałaś na pegazie. Przez ocean. Co ty tu robiłaś?
Westchnęłam i usiadłam na trawie. Jason dołączył do mnie po chwili. Obserwował mnie uważnie.
- Miałam swój cel. Leciałam z Percym Jacksonem.
Drgnął. Potrząsnął głową i mruknął coś do siebie. Uniosłam brwi.
- Nic, nic. - powiedział. - A gdzie on teraz jest?
Niedawno minione sceny przeleciały mi przed oczami. A może dawno?
- Ile ja już tu jestem?! - chwyciłam go w panice za ramię. - I gdzie...
- Jesteś na wybrzeżu w Francji.
Zdrętwiałam. Oblizałam suche wargi i jęknęłam cicho.
- A czas? - zapytałam prawie bezbarwnym głosem.
- Lecieliśmy trzy dni przez ocean a jesteśmy tutaj już dzień. - poinformował mnie.
Te wiadomości mnie dobiły.
- Żartujesz, prawda? - pokręcił głową.
Wypuściłam powietrze z płuc.
- To po ptokach. - mruknęłam. - Pewno ten konik go zabił...
Jason zainteresował się.
- Jaki konik? Czy to był ten z którym walczyliście?
- Hmm.
Odwrócił wzrok.
- Przepraszam Thalio. Być może powinienem lecieć po syna Neptuna. - zrozumiał, że popełnił gafę i zbladł lekko.
Poruszyłam się.
- Skąd wiesz, że jest synem Posejdona? - zapytałam podejrzliwie. - I dlaczego Posejdona nazywasz NEPTUNEM?
Zażenowany podparł się łokciami o ziemię.
- Hmm... ja... - odważył się aby spojrzeć mi w oczy. - Jestem rzymianinem. Pochodzę z obozu Jupiter.

-Piper-

Rozejrzałam się po namiocie Reyny. Badała mnie uważnie wzrokiem jakby nie mogła zdecydować co ze mną zrobić. Pukała palcami w poręcz krzesła na którym siedziała. Był to prosty namiot z czerwonego płótna z srebrnymi literami na bokach.
SPQR
Zadrżałam lekko. "...I SPQR strzeż się. Przyczyną on rozlewu krwi, plami on niegodziwością i z przegranej swoich wrogów drwi." Pretor spojrzała na mnie i westchnęła, wstając. Zaczęła krążyć po namiocie.
- I co ja mam z tobą zrobić, Piper? - odwróciła się twarzą ku mnie. - Nie wiemy kim jesteś. A ty wiesz?
Skinęłam głową.
- Jestem Piper Mclean.
Reyna pokiwała głową i wymruczała coś po łacinie.
- Nie jesteś półboginią?
- Półboginią? - zdziwiłam się. - Nie. Na pewno nie.
Przesunęła dłonią po sąsiednim krześle.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, na kim przyszłaś?
Wzruszyłam ramionami.
- Jest milusi, Reyno.
Zmarszczyła brwi.
- Pretorze Reyno.
- Oczywiście. - zapewniłam ją.
Zamyśliła się przez moment.
- Na pewno jesteś półboginią. Nie widziałabyś nas tak, jak nas widzisz obecnie.
Podeszła do mnie i akcentując każde słowo zapytała:
- Kim jesteś?
- Jestem Piper Mclean, córka Afrodyty i szukam "z cierpienia chłopca stworzonego i napiętnowanego przez swój los"
W tej samej chwili Reyna krzyknęła zduszonym głosem. Błyskawicznie wyciągnęła sztylet i przyłożyła go do mojej szyi. Jej oczy płonęły furią.

- Skąd to znasz?

 -Leo-

Przełączyłem kilka guzików na swoim kontrolerze. Z wszystkich kranów równocześnie trysnęła woda. Zachichotałem gdy usłyszałem wściekły krzyk Tia Callidy. Greckie przekleństwa potoczyły się aż po schodach na dół.
- Leonie Valdezie!
Zerwałem się i wsunąłem kontroler pod najbliższą półkę. Rozejrzałem się po naszym salonie u usiadłem na kanapie, wiercąc nogami. Tia zeszła po schodach i stanęła nade mną marszcząc groźnie brwi. Unikałem jej wzroku tak długo jak potrafiłem. W końcu spojrzałem w jej twarz. Zdziwiłem się. Uśmiechała się lekko, co było u niej rzadkością.
- Będzie z ciebie heros, Valdez.
Chrząknąłem.
- Nic takiego nie... - zacząłem.
Uśmiech znikł z jej ust. Zastąpił go srogi wyraz i palące oczy.
- Musisz się wysilić. Wkrótce nadejdą ciężkie czasy i musisz wykorzystać każdą swoją umiejętność.
- To znaczy, że mogę rozwalić dom Wielką Cuchnącą Bąbą? - zapytałem z niewinną miną.
Jej oczy ściemniały.
- Ani mi się waż. Opiekuję się tobą odkąd byłeś taki. - pokazała nad podłogą. - Nie waż mi się tak odwdzięczać.
Potrząsnęła ścierką i  wróciła na górę. Mruknąłem kilka słów pod nosem i wstałem. Potarłem dłonią o dłoń. Nudziło mi się. W zasadzie było mnóstwo rzeczy do roboty, ale to, co miałem akurat do zrobienia nie było ciekawe. Poszedłem do holu i porwałem z wieszaka wojskową kurtkę.
- Idę na spacer! - zawołałem lecz nie usłyszałem odpowiedzi.
Wzruszyłem ramionami i wyszedłem na zewnątrz. Przeczesałem palcami włosy. Mieszkałem w dość ciekawym miejscu. Było kogo powkurzać, nawiasem mówiąc sąsiedzi mnie nie znosili... Mniejsza z tym. Przeszedłem przez  ulicę i ruszyłem w kierunku parku. Przechodząc obok tysięcy sklepów w tym i warsztatów przypomniał mi się pożar w warsztacie mojej matki. Pamiętałem tamto wydarzenie jakby to było wczoraj. Tak samo bolało. Dość często mama wieczorami siadała ze mną i gdy miałem smutną minę mawiała: " Prawdziwy bohater nie martwi się tym co było lecz myśli o tym, co może zrobić aby coś polepszyć." Skrzywiłem się. Nie zauważyłem jak moje dłonie zapłonęły. Idąca za mną jakaś babcia pisnęła.
- Palisz się! Pożar!
Zacisnąłem dłonie w pięści i ruszyłem biegiem. Nie przestałem dopóki nie znalazłem się przy ławce i usiadłem. Uspokoiłem oddech. Przypadkowe płonięcie zdarzało mi się wtedy gdy byłem podekscytowany lub byłem pod wpływem emocji. Hera mówiła, że to mój dar. Niby jestem synem jakiegoś tam boga. Kpiłem sobie z niej często. Nie chciałem być tym kimś. Z zamyślenia co rzadko mi się zdarzało wyrwał mnie głos:
- Leon Valdez.
Drgnąłem i spojrzałem w górę. Nade mną stała dziewczyna z długimi brązowymi włosami. Wpatrywała się we mnie intensywnie. Poruszyłem się i zaczerwieniłem.
- Ee... cześć. Znamy się? - zapytałem nieco zbity z tropu.
Jej wargi drgnęły w lekkim uśmiechu, lecz niepokojąco czarne oczy świdrowały mnie wzdłuż i wszerz.
- My się nie znamy, lecz ja znam ciebie.
To, co się działo w następnej chwili powinno mnie przekonać, ale... Dziewczyna wyrosła a z jej pleców wystrzeliły błoniaste skrzydła. Palce wydłużyły się zmieniając się w szpony. Z wrzaskiem rzuciła się na mnie. Instynktownie moje dłonie zapłonęły i cisnąłem w nią ogniem. Poderwałem się z ławki i zacząłem biec. Niestety to stworzenie biegło cały czas za mną.
- Ej ludzie! - darłem się. - Wielka dziewoja mnie ściga! Która panienka uratuje uratuje Wielkiego Leona?!
Ludzie z okrzykami przerażenia rozbiegali się na boki. Współczułem im. Wbiegłem pomiędzy drzewa i usłyszałem głuche łupnięcie.
- Przywitaj się z drzewem... - mruknąłem i wparowałem do domu.
Tia Callida siedziała na kanapie i robiła na drutach. Zdyszany przystanąłem w holu.
- Tia... - wykrztusiłem.
Spojrzała na mnie spokojnie.
- O co chodzi?
Zamachałem rekami.
- Dziewczyna... ze skrzydłami... demoniczny anioł... - jęknąłem.
Pokręciła głową.
- Masz wybujałą wyobraźnie, Leonie Val... - do środka w tej chwili wparowała demonica i ujrzawszy mnie syknęła triumfalnie, ukazując długie kły. Moja opiekunka na jej widok zerwała się z kanapy.
- Padnij!
Zrozumiałem. Rzuciłem się na podłogę a nad moją głową przeleciał sztylet wbijając się w ramię Tia.
- Zamknij oczy! - krzyknęła.
Zrobiłem to w ostatniej chwili. Pod powiekami rozbłysła kaskada światła i rozległ się potężny huk. Coś łupnęło o podłogę. W oddali słychać było wycie syren. Z trudem dźwignąłem się na nogi. Stanąłem jak wryty widząc Tia. Stała przede mną kobieta w długiej, białej sukni, o wiele młodsza od Tia. Strzepnęła z gracją popiół i spojrzała na mnie.
- No, Leonie Valdezie. Nie spisałeś się zbytnio.
Gapiłem się na nią.
- Kim... kim...
Machnęła ręką, przerywając mi.
- Nadszedł czas abyś w końcu zaczął poznawać tajemnice swojej rodziny i uczyć się jak walczyć.
- Raczej jak przetrwać... - mruknąłem.
Zignorowała mnie.
- Spotkamy się jeszcze. A tym czasem przeniosę cię na Manhattan. Odnajdź zatokę Long Island, chłopcze. Jeśli tam nie dojdziesz... jest wielka szansa, że nie przeżyjesz.

- Hazel-

Ziemia zadrżała a dusza Hazel po raz kolejny zwinęła się w męczarniach. Bezcielesna ciało unosiło się kilka centymetrów ponad spękaną ziemią Tartaru. Cichy syk przetoczył się po całej powierzchni.
- Hazel Levesgue... płacisz za swe błędy...
Niemy krzyk wydobył się z trupiej twarzy...
- Pozwoliłaś Samy'emu umrzeć, pozostawiając go w błogiej nieświadomości...
Widmowa łza spłynęła po policzku dziewczyny.
- Jestem dobra. Pozwolę ci odpokutować twe błędy... już teraz herosi walczą o wolność... Pokaż im... Pokaż im, że to nie ma sensu!
Postać opadła na ziemię, zginając się w pół
- Nie, Gaja. Wiem co planujesz... Gdyby tylko... - Hazel wrzasnęła z bólu. - Fraank!!! W dół!

-Frank-

Frank obudził się zdyszany. "W dół! Fraank!" To tylko koszmar - próbował przekonać się chłopak. Nadal drżąc wstał z łóżka i zszedł cicho na dół. Ciemność spowijała podwórko i cały dom. Głucha cisza dudniła w uszach. Wchodząc do kuchni zapalił światło i omal nie wrzasnął z przerażenia.
- Babciu! - krzyknął.
Starsza kobieta spojrzała na niego spokojnie.
- Fai. Czy cię wystraszyłam? - zapytała i uniosła w zdziwieniu brew.
Frank chrząknął.
- Nie, ja tylko...
- Ależ masz prawo, Fai. - chłopak zaskoczony spojrzał na nią. - Gdybyśmy się nie bali, to bylibyśmy głupcami. Strach pozwala nam przeżyć. Siadaj. - poklepała siedzenie koło siebie.
Ruszył ostrożnie w kierunku krzesła.
- No chodźże, chłopcze! - huknęła a on podskoczył i szybko usiadł przy pani Zhang.
Poznaczona zmarszczkami twarz ściągnęła się lekko a oczy świdrowały Franka na wylot.
- Musisz coś wiedzieć, Fai. - zaczęła. - Za niedługo rozpocznie się ważny okres w twoim życiu i ty musisz być na niego przygotowany. - zamilkła a dotąd złożone dłonie położyła płasko na stole. - Matka nie na darmo wychowywała cię w duchu walki. Za niedługo będziesz to musiał wykorzystać.
Poruszył się niespokojnie.
- Co to znaczy: za niedługo będę to musiał wykorzystać? - zbladł lekko.
Kobieta uśmiechnęła się.
- Nadchodzą mroczne czasy. Muszę zaraz udać się do Chin aby dopełnić pewnego rytuału.
- Jak to zaraz? - wytrzeszczył oczy. - Zaraz... to znaczy...
- Tak, teraz Fai. - potwierdziła. - Nie ma czasu do stracenia. I ty również go nie masz.
- Ale... ale - zająknął się.
Babcia spojrzała na niego srogo.
- Jąkanie się nie jest w stylu mężczyzny, Franku Zhang! - ofukała go. - Pamiętaj, że masz dar, moc. Możesz się zmienić w co tylko zechcesz!
Poruszył nerwowo nogami.
- Ja nie potrafię... - mruknął cicho.
- To czy coś potrafisz zależy tylko od ciebie! Czy chcesz umieć! - wyprostowała się. - Ja pojadę do Chin, więc ty ruszysz do Kalifornii. Dostaniesz się tam do obozu, który nauczy cię walczyć i nauczy sztuki przetrwania.
Młodzieniec pokręcił głową.
- Nie mogę cię zostawić...
- Oczywiście, że możesz.
- Ale..
- Bez ale, Fai. Już podjęłam decyzję. Ruszaj się pakować. Za godzinę przyjedzie tutaj jeden z nich. 
Frank zrozumiał, że nie ma się co sprzeczać, więc wstał i ruszył z powrotem za górę. Rzucił się na łóżko, które skrzypnęło pod jego ciężarem. Przymknął oczy. Nie. Babcia ruszała gdzieś do Chin a on jest pozostawiony na zdanie tym obozowiczom. Nie chciał opuszczać babci i tym bardziej nie chciał się z nią rozstawać. Na co dzień nie przyznałby się, ale... teraz jak nadeszła ta chwila... Ostry i nagły ból głowy pozbawił go widzenia. Krzyknął gdy jego umysł wypełniły głosy. "Frank! Pomóż mi! Ona chce powstać! Fraank!" - przeraźliwy dziewczęcy krzyk. Chciał zawołać: kto, lecz nie zdołał. Potężny huk postawił go na nogi. Głos w momencie zniknął. Podłoga pod jego stopami zaczęła drżeć. W ostatniej chwili doskoczył do drzwi. Tam gdzie przed chwilą stał ziała teraz czarna dziura. Z przerażeniem sobie uświadomił, że...
- Babciu! - ryknął i szarpnął drzwi. W panice zbiegł na dół. Kolejny wstrząs zwalił go z nóg i sturlał się po schodach na dół. Z jękiem wstał i zachwiał się. Przystanął na skraju kolejnej potężnej czarnej dziury. Tym razem pochłonęła ona połowę domu. Razem z babcią. Jęknął z rozpaczą i upadł na kolana.
- Babciu... - szlochał. - Nie... Co ja bez ciebie zrobię?
Głos, tym razem wyraźniejszy znowu do niego dotarł.
"Frank. Musisz iść śladem podziemia... To twoja misja. Uratuj mnie i świat... Ona się chce wydostać. Pomóż mi!"
Znalezione obrazy dla zapytania czaszka z mieczami
Z trudem łapał oddech. Uspokoił się i rozejrzał. Z jego domu nic nie zostało. Obok niego widniał czarny znak. Czarna czaszka z mieczami. Dotknął jej czubkami palców. Ten ktoś potrzebował jego pomocy. A ten ktoś kto próbuje powstać prawdopodobnie zabił mu babkę.
- Idę. - szepnął, zarzucił na ramię łuk i kołczan. Ostrożnie stawiając nogi, zaczął schodzić w ciemną pustkę.

No i oto jest. Następny rozdział :). Będę pisać na zmianę. Raz w pierwszej osobie raz w trzeciej. Niektóre postacie łatwiej mi przedstawić w pierwszej a niektóre w trzeciej. Stwierdziłam, że nie będę walczyć i napiszę jak mi lepiej. Myślę, że nie stanowi to zbyt wielkiej różnicy. Przepraszam, że tak długo musieliście czekać. Wiecie... wena nadpływa powoli...
Miłego czytanka! 

Translate