czwartek, 24 grudnia 2015

Z okazji świąt...

Z okazji świąt, chcę Wam życzyć wszystkiego dobrego, wesołych, szczęśliwych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia.
Niech duch prozy zawsze z Wami zostanie :P

Amen.

niedziela, 25 października 2015

Rozdział XII - Na przód!

-Percy-

Chwycił jej dłonie w swoje.
- Daj mi je... - szepnął i ostrożnie gładząc kciukami jej palce zanurzył jej ręce w wodzie.
Jej oczy rozszerzyły się lekko.
- Co chcesz zrobić? - zapytała niepewnie po czym uśmiechnęła się lekko.
Odwzajemnił uśmiech. Skupił się na wodzie i nakazał jej uleczyć rany. Gdy skończył spojrzał na jej drobne dłonie.
- Gotowe. - oznajmił. - Nie mogłem pozwolić byś to miała. Nie, dopóki jestem przy tobie.
Westchnęła i wtuliła twarz w jego nagie ramię. Pogładził czule jej włosy. Dumał nad tym jak się zmienił. Stali tak po pasie zanurzeni w wodzie. W końcu Annabeth odsunęła się i spojrzała mu w oczy.
- Kończy nam się czas. - szepnęła miękko. - Dziękuję.
Pocałowała go.
- Za wszystko.
Nie był w stanie nic odpowiedzieć. Pokiwał głową. Zrozumiał, że dał jej wszystko co mógł dać. Nawet nie był pewny czy to, co się między nimi teraz wydarzyło było prawdziwe. Wyszli z wody i zaczęli się suszyć.
- Jason zapewne na ciebie czeka. - zawinęła swój lok na palec. - Albo decyduje co robić.
- Zaraz... -  zmarszczył brwi. - To ty wiesz ile czasu tu upłynęło?
Wzruszyła ramionami.
- Nasi mili Sponsorzy Czasu spowolnili trochę te chwile tutaj, ale niewiele. - wstała z trawy.
- Kim oni są? - zapytał.
Odparła mu smutnym uśmiechem.
- Nie wiem, Percy. Kimkolwiek są, chcieli nam pomóc i powinniśmy być wdzięczni.
Potarł twarz.
- Masz rację. - wbił wzrok w ziemię. - Ale i tak czuję, że powinniśmy im podziękować...
Jej wargi drgnęły lekko. Odgarnęła swoje włosy na plecy.
- Tak, Perseuszu Jacksonie.
Podeszła do niego na odległość 50 cm po czym przyciągnęła do siebie, całując mocno w usta. Gdy się odsunęła przyłożyła usta do jego ucha.
- Posłuchaj. - szepnęła. - Cokolwiek by się działo... - przełknęła ślinę. - Nie zwątp we mnie. Kocham cię i wrócę do ciebie... ale najpierw muszę zapłacić cenę, którą obiecałam pewnemu bogowi. Obiecałam, że będę cię chronić. Bo tu chodzi o coś znacznie więcej niż widzisz... niż wiesz.
- Annabeth... - odezwał się słabym głosem.
- Idź na przód! - rozkazała.
Pokręcił głową.
- Nie mogę... mówisz tak jakby...
- Idź!
Za nim pojawiła się dziura ciemności. Poczuł jak wsysa go.
- Wasz czas dobiegł końca... - wysyczały głosy.
Patrzył w rozpaczy jak ona znika powoli. Podniosła dłoń na znak starożytnego znaku odpędzania zła.
- Nie szukaj mnie...

Wielka czarna dziura pojawiła się przed nim nagle i nieoczekiwanie. Zerwał się na równe nogi i dobył miecza. Patrzył z przerażeniem i zafascynowaniem jak dziura się powiększa i wyleciał z niej Percy Jackson, nieprzytomny upadając na ziemię. Przez moment nie wiedział co robić, ale później rzucił się ku niemu.
- Percy! - zawołał i szarpnął jego ramię.
Syn Posejdona mruknął coś jak "Tak, wiem... też cię kocham..." po czym jęknął kilka razy. Jason posadził przyjaciela pionowo i oparł go o skały. Trzepnął go po twarzy. Nie pomogło. Zastanowił się co by pomogło pomóc go obudzić po czym sięgnął po butelkę wody z ich zapasów. Odkorkował i chlusnął jej zawartością na twarz Percy'ego. Ten zakrztusił się i gwałtownie wciągnął powietrze. Otworzył oczy.
- Jason!
- Stary!
Uścisnęli się jakby nie widzieli się od wieków.
- Gdzie byłeś? - zapytał syn Jupitera. - Myślałem, że coś ci się stało i nie chcesz dalej szukać... - odwrócił wzrok z zakłopotaniem. - No wiesz.
Z zdumieniem zauważył, że Percy zarumienił się.
- Ech no ja wiesz... - chrząknął. - Będę jej dalej szukać. Ja MUSZĘ.
Pokiwał głową ze zrozumieniem i poklepał go po plecach.
- To w porządku. Ruszajmy.
- Tak... ruszajmy... - rzucił z powątpiewaniem. - Po drodze pogadamy, bo nie uwierzę, że nie słyszałeś tych głosów.
Jason zdziwił się.
- To ty też...
- Umyj sobie uszy, stary.
Roześmiali się.

_Leo_

Czasem zastanawia się człowiek po co coś robi skoro to nie ma sensu. Całe życie może stracić sens a co gorsza cel. A w tedy mógłby być ktoś zgubiony. Włóczysz się po świcie, po domu niczym cień tego, kim byłeś kiedyś. Nie rozumiesz już po co nawet chodzisz ani tym bardziej zastanawiasz się czy coś ma sens. Ale coś bezsensownego może mieć sens jeśli nie ma sensu. Taki był Leo. Po spotkaniu z Herą ruszył do Nowego Jorku. Tylko los uwielbiał mścić się na nim w najbardziej okrutny sposób. Tia - jego dawna opiekunka, która okazała się być Wielką Królową Nieba I Rozstrojenia Nerwowego po tym jak pomogła mu w pokonaniu pancernej dziewczyny, (na którą trafił w parku i gdyby miał większe szczęście może udałoby mu się ją poderwać...) kazała mu dostać się na Manhattan.
-  Świetnie. - mruknął. - W ten oto sposób zostaję sam.
Ogarnął spojrzeniem lekko zdemolowane pomieszczenie i zabrał tylko i wyłącznie narzędzia warsztatowe, które były niejaką pamiątką po jego matce. Wsiadał do metra, pociągów, jeździł na auto stopa. Wszystko szło jak po płatku. Pomagał po drodze naprawić kilka rzeczy dzięki czemu zarobił kilka groszy.
- Pięknie. Zamieniam się w Leona Budowniczego. - zakpił z siebie.
potwory nie stawały mu na drodze. Miał szczęście, ale nieszczęściem Leona były dziewczęta. Zakochiwał się w nich makabrycznie szybko. A ostatnio miał niezłą przygodę z jedną z nich. Zmieniła się w potworną dziewoję, która chciała go zabić. Teraz uważał, ale trudno było uznać Nowojorskie ślicznotki za potwory w przebraniu. To było po prostu... dziwne. Ale co powiedziała Tia? Że jeśli tam nie dotrze, to raczej marny jego los. Co za pech. Teraz na pewno nie dotrze. Bo natknął się na Miss Piękności Świata. A tam to było dokładnie jakiś tam obóz na plantacji truskawek...
Właśnie gapił się na dziewczynę. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Kruczoczarne włosy rozlewały się po jej ramionach. Perfekcyjny makijaż i czarna sukienka robiły swoje. Stał jak głupi w wejściu do kafejki. W środku zapadła cisza.
- Chciałeś coś ode mnie? - zapytała i uśmiechnęła się lekko. Obok niej pojawiło się trzech facetów.
Wyglądali jak hipisi z Alaski. Mieli siwe włosy i niepokojąco jasne oczy. Na ich twarzach nie było żadnej przyjaznej miny.
- E ja... - chrząknął i chciał wejść, ale wpadł na framugę. - Chciałem tylko...
Uśmiechnęła się olśniewająco a w Leonie zamarło serce.
- Och chyba już wiem. Kawę, prawda?
- Tak, kawę. - poczuł ulgę gdy to powiedziała. - Kawę...
Chciał wyciągając portfel, ale jeden z hipisów z Alaski machnął ręką. Pieniądze zamieniły się w kawałki lodu. Leon odruchowo wybuchnął ogniem. Po kostkach została woda. Drugi hipis w kurtce z skóry, szerzył zęby.
- Brawo. - wychrypiał.
- Siadaj. - burknął trzeci w dzwonach. - Nasza pani cię przyjęła, to nie mamy wyboru.
- Jaka pani? - usiadł jak najdalej od gościów co było trudne, ponieważ stolik był mały.
Pożałował tego pytania, bo wyglądali jakby go mieli zmienić zaraz w wielką Kostkę Lodu Z Leona.
Ten w skórzanej kurtce (nawiasem mówiąc, wyglądał jak...) pochylił się ku niemu, a on odczuł ostry smród kocich odchodów.
- To Bia, chłopcze. - Leo poczuł łzy w oczach od smrodu. - Bogini przemocy, mocy i potęgi.
Zakaszlał i otarł oczy.
- Wspaniale. - wykrztusił. -  Ja zawsze ściągam przemoc. Jestem ogromnie naprze-mocowany. - starał się obrócić to w żart.
Ups. Chyba się nie udało, bo stolik zaczął podejrzanie drżeć. Tymczasem piękna pani zamówiła kawę i przysiadła się do nich. Odsunęła piąte krzesło i usiadła na nim.
- Co tam, chłopcy? - zapytała wesoły głosem. - Czy nasz mały Leo już wie, kim jesteśmy?
Ten z kocimi odchodami pochylił głowę.
- Tak, pani. Chłopiec już wie.
- A więc Leonie. - z zainteresowaniem odwróciła ku niemu głowę. - Czy wiesz, dlaczego cię tu ściągnęłam?
Przełknął z trudem ślinę. Towarzystwo Bogini Wielkiego Bum sprawiało, że Leon martwiał. No i ci jej kolesie...
- Yyy... nie.
Uśmiechnęła się łagodnie.
- To nawet dobrze. Gdybyś wiedział, to byłoby źle.
- Ja nie wiem nawet...
- Spokojnie. - przerwała mu. - Wszyscy mamy lęk wobec nadchodzącego zagrożenia. Nikt w takiej sytuacji nie może się nie bać. Byłoby to głupstwem, prawda?
Z trudem zdobył się na kiwnięcie głową. Jego ręce zaczęły mechanicznie składać kawałki drutów, które znalazł na ulicy i zabrał. Bia oparła się o oparcie krzesła.
- Panowie, zostawcie nas samych, proszę.
Ten w dzwonach...
- Ale... Nie! Przecież...
Uniosła dłoń a tamci zamilkli natychmiast.
- Taka jest moja prośba i wypełnijcie ją. Natychmiast.
Wyglądali tak, jakby zamierzali się spierać, ale w końcu ustąpili i wyszli na zewnątrz. Kelnerka przyniosła im kawę. Syn Hefajstosa milczał i nie miał zamiaru rozpoczynać rozmowy. Nie patrzył też na boginię, ponieważ za bardzo go pociągała. Więc siedział cicho. Najwyraźniej kobieta również nie zamierzała rozpoczynać rozmowy.
- No to co w końcu?! - nie wytrzymał. - O co chodzi?
Jakby tylko na to czekała. Pochyliła się ku niemu. Jej zapach go uderzył.
- Na to czekałam. - spojrzał na nią i zrobił błąd. Odchyliła głowę i odgarnęła włosy, odsłaniając piękną szyję. - Wiesz, że musisz udać się do Obozu Herosów, prawda?
- Co?! - wybałuszył oczy. - Do jakiego obozu herosów?
Na jej twarzy zobaczył zdumienie.
- Nic nie wiesz?
Pokręcił głową.
- Miss Tia powiedziała mi, że mam udać się na Long Island do jakiegoś obozu na plantacji truskawek...
- Kto? - zmarszczyła brew.
- Hera.
- Ach... To wszystko wyjaśnia.
Zrobił łyk kawy po czym ostrożnie odłożył filiżankę.
- Dlaczego? - zapytał.
Parsknęła.
- Hera chce prowadzić swoją własną politykę. Tylko, że siły połączyła Atena i Posejdon wraz z Hermesem. I oni też prowadzą swoją własną grę, ale na pewno lepszą od intryg Hery.
- No i w czym problem?
Jej spojrzenie prześlizgnęło się po jego twarzy.
- A w tym, że Hera chce wykorzystać siedmiorga herosów z rzymskiego obozu i greckiego. Nasza trójka chce aby herosi odnaleźli stare artefakty tytanów, które dają moc.
- No i chyba plan Hery jest lepszy. - stwierdził powoli.
- Dlaczego tak myślisz? - jej place musnęły ucho filiżanki.
- Jeśli herosi zdobędą moc, to będzie to ich moc i będą raczej nie pod kontrolą. Tak Hera ma kontrolę... - zdumiał się, że wypowiedział te słowa. Nie miał pojęcia skąd się wzięły.
Bia pokręciła głową.
- Wątpię, Leo. Gdyby Hera połączyła dwa obozy... wybuchnie konflikt. Po za tym Posejdon, Atena i Hermes poślą herosów na pewno wiernych Olimpowi.
Nie mógł uwierzyć, że od tak po prostu gada z boginią.
- Zawsze można zmienić strony. - zaoponował.
Uśmiechnęła się.
- Możliwe, ale to zawsze lepiej niż grecy i rzymianie.
Wzruszył ramionami. Nie wiedział co ma o tym wszystkim myśleć. To było zbyt trudne jak na herosa z ADHD. Wszystko było jak jedna wielka niepoukładana układanka. Bogini przyglądała mu się uważnie.
- Dobre jest to, że heros nie do końca jest pod władzą bogów, Valdez. - zaczęła po kilku minutowej ciszy. - Macie wolną wolę.
- Wiem. - mruknął. -Ale i tak musimy robić co nam każecie... - skrzywił się. - Co nam karzą.
- No cóż. - stwierdziła. - Tak jest.
Cisza wypełniła kafejkę. Niebo zrobiło się ponure i grzmiące. Po chwili lunął deszcz. Rozmowy przycichły. Razem z pogarszającą się pogodą zdawały pogarszać się nastroje. Bia wpatrywała się w niego uważnie jakby chciała coś z niego wyczytać.
- Zeus się złości. - powiedziała. - Musisz już iść by dotrzeć do obozu, herosie. Jesteś już blisko.

-Frank-

Powłóczył nogami i z trudem przełknął ślinę. Gorące powietrze podziemia wysuszało mu gardło a on nie miał nic do picia. Rany na ramionach po spotkaniu z potworem piekły i co chwilę się otwierały. Był wyczerpany, zmęczony. Chciał zapaść w wieczny sen, ale nie mógł. Myślał o swojej babci i o spokojnym życiu (w miarę spokojnym), które wiódł. Zbierało mu się na płacz gdy wspominał matkę. Chciałby by ten koszmar się skończył, jak najszybciej. Lecz to nie było takie proste. I zdawało się, że nie będzie.
Zniknęły wszelkie ślady pod postacią kości i czaszek. Po prostu szedł przed siebie. Nie mógł odwrócić myśli od tej dziewczyny. Wyglądała na umęczoną. I ten głos... należysz do mnie. Zastanawiał się czyj mógłby być ten głos.
Przed nim niedaleko rozległ się huk. Zamarł.
- Halo? - wychrypiał.
Powietrze dookoła niego zawirowało i nieco oziębiło się.
- Frank.
Rozejrzał się.
- Frank. - powtórzył głos wyraźniej.
- Kim... gdzie... gdzie jesteś? - zapytał nieśmiało i z trudem.
- Frank, musisz iść przed siebie. - usłyszał ponownie.
Dziewczyna znowu się pojawiła. Jej czekoladowe włosy łagodnie spływały na ramiona a twarz wydawała się być jeszcze bardziej umęczona.
- Idź przed siebie, na przód. Dojdziesz do rzeki...
Wrzask wydobył się z jej gardła.
- Teraz! - zawyła i zgięła się w pół.
Podbiegł by ją pochwycić, ale jego dłonie przemknęły ją na wylot.
- Idź! - wycharczała. - Jestem tylko duchem. Uciekaj...
Lodowaty śmiech rozniósł się po przestrzeni.
- I znowu nieposłuszna Hazel...
Chłopak w przerażeniu patrzył jak dziewczyna zaczyna krwawić. Jego nogi same zareagowały.

Patrzył z obrzydzeniem jak stwór krząta się po małej grocie, fałszując pod nosem. Wrzucał jakieś składniki i mieszał kością z smoka. Mężczyzna skrzywił się. Powstrzymał z trudem buntujący się żołądek. W końcu kreatura przyniosła mu miskę z tym... czymś.
- Jedz. - rzucił i zachichotał, obnażając przy tym swoje czarne i ostre zęby. - Nie brzydź się. To gulasz.
- Ale... - zaprotestował.
- Jedz, bo jak nie to ja to zjem, a uwierz jestem bardzo głodny.
Popatrzył z niesmakiem na miskę.
- To coś nazywasz g u l a s z e m ?!
- Jedz, mówię!
Jeszcze przez moment się wahał, ale głód zwyciężył i zaczął jeść.
- Dzięki... - wymamrotał, ocierając usta rękawem. - Dobre.
- A nie mówiłem? - zapytał z triumfem. - Jak zjadłeś to się prześpimy, bo on tu zaraz będzie...
- On znaczy kto? - zmarszczył brwi.
Stwór spojrzał na niego.
- Mamy mało czasu. - powiedział tylko. - Śpij, korzystaj z czasu, który nam został. W krótce będziemy mieli jeszcze jedną spadochroniarkę...
- Spadochro... och. - zdziwił się. - To będzie dziewczyna?
- Śpij na wszystkie flaki!

Ogłoszenie

Wybaczcie za tę długą, a jakże długą przerwę...
Już kończę posta... nie myślcie, że tak długo go pisałam XD
Po prostu mało czasu a 2 gim to w cholerkę nauki.
:D
Napiszę jeszcze coś z Frankiem może...
Pozdro wszystkim!!! ;)

czwartek, 13 sierpnia 2015

Ogłoszenie

Nie będzie mnie teraz 0d 15 do 15 więc niestety żadnego postu nie będzie XD
Wpadnie mam nadzieję zaraz po 25 sierpnia. Miłych powoli kończących się wakacji.
OLUSIA

środa, 29 lipca 2015

Ogłoszenie

Witajcie kochani!
Jestem z jedną nowinką... zdajecie sobię sprawę, że ten blok na już rok?
Jego urodzinki były dokładnie 7 lipca... a ja do cholery (jaka ze mnie łajza) przegapiłam.
Nom... tak się to ma ze mną. Nie przywiązuję większej wagi do terminów ani dat. Żyję w swoim
własnym pokręconym i niezrozumiałym świecie. xd
Nom ale... chcę zrobić za niedługo... za dwa posty, chcę zrobić podsumowanie 1 części
pierwszego sezonu, że tak to nazwę.
To taka mała niespodzianka dla Was i trochę rozerwania i ujawnienia nieco rzeczy dla mnie.
Mam nadzieję, że poczekacie. I przeczytacie. ;)
Pozdro wszystkim #Olusia#
P.S. (hihi) postanowiłam wrzucić dwa posty w rekordowo krótkim czasie. Takie se tam... no... te... takie... SPRAWY. TAAAK!!!!!!!
Odbija mi dziś lecz tym się nie przejmujcie. Zdarza się.

wtorek, 28 lipca 2015

Rozdział XI - Już bliżej, niż dalej...

-Percy-

Wysuszona i zniszczona ziemia wraz z starymi budynkami i zniszczonymi po wojnie domowej rozlegała się pod nimi. Przelatywali właśnie nad Chorwacją. Zaraz po tym jak wyznaczyli swoje zadania na plaży w Francji ruszyli w drogę. Lecąc do Chorwacji napotkali problem. Problem który miał zmienić ich zdania. Gdy przelatywali nad Włochami nagle dopadła ich burza. Nie była ona zwykłą burzą. Nawet Jason nie mógł nad nią zapanować. Percy też niewiele mógł zrobić.
- Percy! - ryknął Jason zagłuszając co nieco grzmoty. - Leć w dół! Ja tu zostanę i spotkam się z tym który powoduje tę burzę.
Jackson zawahał się.
- Mam cię puścić samego, kolego? - skrzywił się. - Nie mogę sobie pozwolić na utratę kumpla!
Machnął ręką. Wiatry zerwały się dookoła blondyna.
- Leć!
- Ale...
- Leć! - wzniósł obie dłonie ku niebu. - Fulgur!
Deszcz błyskawic eksplodował z całą siłą. Po niebie przetoczył się ogłuszający huk i drwiący śmiech.
- Tylko na tyle cię stać, pretorze Grace?!
Syn Posejdona zacisnął dłonie na grzywie Mrocznego. Pegaz zarżał i runął w dół. Wiatr świstał mu w uszach gdy przylgnął do grzbietu rumaka. Kopyta dotknęły ziemi z zaskakującą lekkością. Chłopak od razu spojrzał w niebo. Słyszał krzyki Jasona i śmiech tego kogoś. Zsunął się z Mrocznego i stanął nie wiedząc za bardzo co robić. Nie mógł pomóc synowi Jupitera. Przeszyło go nagle lodowate zimno.
- Percy Jacksonie...
Dobył jednym ruchem Orkana a jego pegaz zarżał nerwowo i wzbił się w powietrze. Przełknął ślinę i rozejrzał się dookoła. Ze wszystkich stron napływała mgła, sunąc po ziemi w jego kierunku. Zbladł.
- Kim jesteś? - zawołał i uniósł wyżej miecz. - Pokaż się!
-    Γιος του Ποσειδώνα - (syn Posejdona).
Ręka mu zadrżała gdy rozpoznał głos.
- Annabeth? - zapytał z nadzieją w głosie.
Cichy śmiech.
- Pragniesz tego... możemy ci to dać.
Opuścił lekko dłoń.
- Co mi możecie dać?! - spiął się.
- Ją... - wyszeptały głosy.
Mgła zawirowała i po chwili uformowała się z niej postać. Percy wszędzie rozpoznałby te oczy i kręcone włosy.
- Annabeth... - wychrypiał a jego głos załamał się.
Głosy zasyczały jakby się śmiejąc.
- Zadziwiające co miłość może zrobić z człowiekiem. Głupca zamienić w mędrca a starca w młodzieńca. Bardzo żartobliwego herosa w... poważnego i zdeterminowanego zabójce, który pójdzie po trupach aby odnaleźć ukochaną.
Syn Posejdona zadrżał.
- Jeszcze żadne z was tego nie wie, ale jesteście sobie pisani... Lecz wkrótce ktoś stanie pomiędzy wami... ktoś do bólu podobny do Annabeth...
Mgła zawirowała ukazując dziwny przedmiot. Cały wykonany z kryształu a w krysztale lśniły drobinki złota...
- To... - wyszeptały głosy. - Jest Czara Okeanosa. Moc i władza...
Szara zasłona zawirowała i rzuciła się na młodzieńca. Percy krzyknął i podniósł miecz. Zdał sobie sprawę, że walka z mgłą to szaleństwo. Przenikliwe zimno dotarło do jego wnętrza...
- Ostateczne rozwiązanie jest przed tobą... i wybór... rozdroża.
Miał wrażenie, że jego serce zmienia się w lodowatą bryłę po czym eksploduje na milion lodowych odłamków.
- Możesz teraz się z nią zobaczyć... spędźcie te cenne chwile razem... aby dopełniła się... dopełniła się...

- ... dopełniła się przyszłość...
- ... Teraźniejszość szła na przód...
- A przeszłość przestała boleć.
Jason ogłuszony podniósł głowę.
- Nieee!!!!
Pioruny eksplodowały we wszystkie strony i uderzały we wszystko.

Percy z bijącym sercem otworzył oczy. Dookoła niego panowała całkowita ciemność. Nie miał pewności czy nie oślepł. Wysunął dłonie na boki. Pustka. Zrobił pięć kroków w prawo a następnie dziesięć w lewo. Nic. Zamknął oczy.
- Percy.
Rozchylił powieki. Małe światełko błyskało daleko od niego.
- Percy, chodź do mnie.
Annabeth. Ruszył bez zastanowienia nie dbając o to czy to pułapka. Zaczął biec, ale miał wrażenie jakby zwalniał. Mimo tego światło się powiększało. Po chwili go oślepiło. Wypadł na małą polankę. Słyszał szum rzeczki. Zamrugał aby przyzwyczaić oczy do mocnych promieni słonecznych. Nad rzeczką siedziała Annabeth w całej, skompletowanej, greckiej zbroi. Patrzyła na niego z tym samym nieodgadnionym uśmiechem a jej oczy jak zwykle przypominały stal. Długie, kręcone, blond włosy rozsypane miała na ramionach.
- Annabeth... - wyszeptał.
Wyciągnęła do niego rękę.
- Chodź.
Rzucił się ku niej i po chwili zamknął ją w ramionach, zatapiając twarz w jej cudownych włosach i wdychając jej zapach. Gdy przesunął dłońmi po jej rękach, poczuł coś lepkiego. Cofnął się lekko i spojrzał. Zbladł. Roztarł w palcach jej krew. Duże dziury znajdowały się na jej dłoniach.
- Anna... - głos ugrzązł mu w gardle. - Co oni...
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
- Ci... - szepnęła. - Mamy mało czasu.
Pokiwał głową na znak, że rozumie. Przeczesała palcami jego włosy i pogładziła czoło oraz policzek. Oparła swoją głowę o jego. Patrzyli sobie w oczy.
- Posłuchaj mnie... - zaczęła. - Nie możesz mnie uratować, rozumiesz? - zatkała mu usta dłonią gdy chciał zaprotestować. - Nie. Nie możesz. Jeśli przyjdziesz to to nic nie zmieni. Co gorsza, może się tylko pogorszyć.
Chłonął ją wzrokiem. Przez ostanie dni czuł palący ból i tęsknotę. Teraz, gdy ją widział czuł nieodpartą rządzę. Uświadomił sobie całkiem przytomnie, że  jego uczucia bardzo się zmieniły. Stały się mocniejsze i... o wiele bardziej intensywniejsze.
Odsunęła się lekko i odrzuciła włosy na plecy. Zmarszczyła brwi.
- Czara Okeanosa... - odwróciła na moment wzrok. - Nie szukaj jej, proszę. Na pewno już usłyszałeś te słowa i wiesz co one oznaczają...
Tym razem on ją pocałował, tak, jak jeszcze nigdy. Gdy przestał, mieli przyśpieszone oddechy.
- Nic a nic nie wiem o jakiejś tam Czarze. Nie mam pojęcia co to jest. - oznajmił.
Zdawało się, że córka Ateny odetchnęła z ulga.
- Wiesz, to nawet dobrze. Skoro nic nie wiesz to może lepiej żebyś nie wiedział. - uchwyciła mocniej jego rękę. - Chodź.
Pociągnęła go ku rzeczce. Zatrzymała się tuż przy brzegu i położyła dłonie na jego torsie. W jej  oczach zauważył lekki błysk.
- Pa pa. - szepnęła i pchnęła go całkiem mocno.
Runął do wody. Nie zdążył wznieść barier i poczuł jak woda go moczy. Wynurzył się z wody.
- Córko Ateny! - zawołał oburzony. Zobaczył jak ściąga zbroję a następnie bluzę i spodnie, zostając w krótkich, letnich spodenkach i podkoszulce na ramiączkach. Skoczyła obok niego do wody. Było dość głęboko. Po chwili poczuł jak oplatają go czyjeś ramiona.
- Percy Jacksonie... - usłyszał szept tuż przy swoim uchu. - Oni kazali nam ten czas spędzić jak najlepiej... wykorzystajmy go.
Przylgnęła do niego i pocałowała w policzek. Oplotła go w pasie nogami.
- Kocham cię...
- Tak, ja ciebie też, Glonomóżdżku.
Ich wargi złączyły się w dość namiętnym pocałunku. Obrócił ja tak, że znalazła się na przeciwko. Przesunął ręką po jej plechach...
- Chyba się wtopiłem... - mruknął.
Uśmiechnęła się.
- Całkiem. - powiedziała i ściągnęła z niego koszulkę.

-Jason-

Syn Jupitera miotał się nie widząc nigdzie Percy'ego Jacksona. Zaraz po walce z tymi dziwnymi, niewidzialnymi istotami cała dziwna burza ustała a mgła zniknęła. Jason poleciał w dół ze łzami w oczach. Cały czas słyszał te głosy, które wypowiadają to jedno zdanie. "Ona cię porzuciła. Ty o tym wiesz... lecz nie za darmo. Ona nie zginęła. Ona żyje. I służy. Twojemu sercu, złoty chłopcze. Nie odejdzie dopóki się nie pogodzisz z teraźniejszością. Aby dopełniła się... dopełniła się... dopełniła się przyszłość, teraźniejszość szła na przód a przeszłość przestała boleć." Z tymi słowami wszystko w nim pękło. Wrzasnął na całe gardło i cisnął miecz daleko. Wbił się w skałę. 
- Gdzie jesteś, cholerny synu Posejdona?! - krzyknął. - Czy Annabeth Chase już Cię nie interesuje?
Nikt mu nie odpowiedział. Czuł ból. Rozdzierający ból. Załkał. Nigdy nie pozwalał sobie na podobne incydenty, ale teraz nikt nie mógł go zobaczyć. Ani Lupa, Reyna nawet Hera.
Podniósł bezradny wzrok. Co mógł zrobić? Nie odnajdzie Percy'ego. Nie może zawrócić, ponieważ jego ojciec zlecił mu zadanie. "Podążaj na zachód... aż dotrzesz to innych, do obcych." Po spotkaniu Thalii i Percy'ego wiedział, że chodzi o Greków. Ale nie mógł powrócić do obozu Greków bez ich przywódcy. Naskoczyliby na niego, że to on zabił. Wyciągnął swój miecz. Spojrzał na swojego rumaka. Tylko on mu został. Oparł się plecami o najbliższą skałę i zamknął oczy.

Wszystko umiera... mężczyzna zwinął się z bólu. Otaczały go same skały i potwornie gorące powietrze. Zakaszlał. "Wstań synu, idź." Rozkazał mu głos w głowie. Wstał i upadł. Krzyknął z bólu. Coś chwyciło go za ramię.
- Spokojnie.
Wrzasnął gdy ujrzał chropowatą dłoń z długimi brzydkimi i brudnymi paznokciami. Przed jego obliczem pokazała się szara twarz z pożółkłymi zębami i z śmierdzącym oddechem.
- No, spokojnie, spokojnie... - wymruczał. - Nie bój się mnie. Jestem po to żeby ci pomóc. Pomagam tym, którzy spadli tu. Tym niewinnym. A tych winnych karzę odpowiednio.
Mężczyzna niemal się roześmiał. Ta dziwna kreatura była bardzo niskiego wzrostu.
- Jak...?
Jego rozmówca i wybawiciel wyszczerzył zęby.
- Lepiej żebyś nie wiedział...

... tak... te kroki szybko następują. :D Następny rozdział pisany 27/28 lipca. Wrzucam go teraz. Powoli ta pierwsza część pierwszego sezonu się kończy... mam w zanadrzu jeszcze kilka mam nadzieję... ciekawych asów. Utworzyłam coś na bazie z filmu PJ. Mój eksperyment. W późniejszym okresie spróbuję zrobić coś sama, żeby w większości nie opierało się na materiałach innych. Pozdrawiam!!! Olusia XD

niedziela, 26 lipca 2015

Rozdział X - Prawda i fałsz

-Jason-

Siedzieli od dłuższego czasu na plaży, rozmawiając i wymieniając się informacjami. Nie przeszkadzało im to, że są po drugiej stronie oceanu od swojego domu, Obozu Herosów. Nie przeszkadzały im nieposłuszne, zimne wiatry i świeże powietrze Francji. Wszyscy chcieli jak najszybciej dotrzeć do uwięzionej i wydostać ją. Z drugiej strony wiedzieli, że muszą  obdzielić się wiadomościami. Thalia wybałuszyła oczy gdy dowiedziała się, że Nico jest pochwycony przez jakąś szkaradę.
- Tak...? - wykrztusiła a jej oczy pociemniały. - A od kiedy o tym wiesz i nikomu nie powiedziałeś?
Jason obserwował ich twarze uważnie czekając na reakcję Percy'ego. Ten odwrócił wzrok. Zaczął się bawić piaskiem.
- No bo hmmm... widzisz... - wymamrotał. - Nico cały czas chodził mi po głowie, ale Annabeth...
Thalia gwałtownie chwyciła go za koszulę i przyciągnęła ku sobie.
- Co Annabeth? - zapytała stanowczo. - Bo Annabeth zniknęła i dopiero wtedy przypomniało ci się o synu Hadesa?!
- A od kiedy cię on tak interesuje? - obruszył się syn Posejdona. - Jakoś nigdy nie marnujesz okazji jak go widzisz żeby mu w taki czy inny sposób nie dopiec.
- Jackson, ty kiedyś doprowadzisz mnie do szału! - warknęła. - I obiecuję, że Annabeth kiedyś wtedy mnie nie powstrzyma żeby cię nie kopnąć porządnie w du... - zamilkła. - W tę twoją szynkę.
Jason nie wytrzymał dłużej. Ryknął śmiechem. Siostra i nowo poznany kumpel obdarzyli go poirytowanymi spojrzeniami. Synowi Jupitera rzadko kiedy zdarzał się taki wybuch śmiechu. Otarł łzy i popatrzył na nich z rozbawieniem.
- Wybaczcie, ale nie mogłem się powstrzymać... - uśmiechnął się tym razem lekko. - Nie traćmy czasu. Skoro jak mówcie syn Hadesa jest przetrzymywany do tej pory to może oznaczać, że ma jakieś informacje. Przydatne informacje. Ktoś powinien po niego pójść. - spojrzał na siostrę. - Thalia?
Drgnęła i odwróciła twarz w jego stronę. Skrzywiła się.
- To było ponad tydzień temu. Mówię tu o śnie naszego Kochanego-Nieogarniętego-Chorego-Psychicznie-Przyjaciela-Który-Ma-Opóźnienia. - burknęła. - Jaką mamy pewność, że on nadal żyje?
Na to pytanie nie był w stanie odpowiedzieć. Percy siedział ze wzrokiem wbitym w przestrzeń.
- Ja mam pewność. - powiedział cicho.
- Tak? Jaką? Że jest martwy? - zadrwiła Thalia. - Taką to ja też mogę mieć zważywszy na to kiedy to było.
Pokręcił głową.
- Mam pewność, że zrobi wszystko by przetrwać. - spojrzał na nią spokojnie. - Bo ma zbyt dużo do stracenia.
Po raz kolejny mając okazję przyjrzeć się ich stosunkom, Jason mruknął cicho.
- Nie znam go, ale może mieć rację. Zawsze lepiej się upewnić niż zostawić go na pewną śmierć. - przełknął ślinę. - Gdyby oczywiście żył.
Córka Zeusa westchnęła ciężko.
- Dobrze. Niech już wam będzie. Ja ruszę po Nico a wy... - spojrzała na nich groźnie. - Udacie się po córkę Ateny i uwolnicie ją.
- Myślisz, że zrobiłbym coś innego? Że bym ją tam zostawił? - syn boga mórz pokręcił głową. - Oddałbym za nią życie. Nawet nie wiesz ile mnie kosztuje utrzymywanie optymizmu. Szczególnie po tym jak śniłem... - urwał. - Śniłem, że jest przykuta do skały... - popatrzył na nich z bólem. - Jak Prometeusz.
Zapadła ciężka cisza. Thalia w końcu położyła dłoń na ramieniu chłopaka i ścisnęła je.
- Wiem. Przepraszam. - mruknęła cicho. - Chciałam się tylko upewnić czy nie straciłeś nadziei.
Nic nie odpowiedział. A Jason wstał szybko i otrzepał spodnie z piasku.
- Dobra. To zabierajmy się za to co mamy do zrobienia.

-Piper-

Westchnęła przeciągle. Chciała by czas szybciej płynął i zmył wszystkich Rzymian a szczególnie Oktawiana ze swej drogi. Od dwóch dni była wśród wojskowych nastolatków i miała dość. Ciągle dziwnie się na nią patrzyli i szeptali coś. Jakby spadła z księżyca. Przecież ona na prawdę nie była taka dziwna na jaką być może wyglądała... co z tego, że przyszła na wielkim przyjacielu? A nie jej problem, że Rzymianie wzięli go za potwora. Martwiła się tym wszystkim. Piper szczególnie dziwiła Reyna. Cicha, spokojna Rzymianka. Nigdy nie wiadomo było o czym myśli i co powie. Była nie przewidywalna i świetnie dowodziła swoim obozem. Lecz najbardziej martwiła ją reakcja córki Bellony na słowa które wypowiedziała wtedy w namiocie. "Z cierpienia chłopca stworzonego i napiętnowanego przez swój los". Oczy Reyny gdyby mogły zabijać, zabiłyby na miejscu.
Córka Afrodyty westchnęła ciężko. Przybyła do Kalifornii po to aby z powrotem udać się do Nowego Jorku. Siedziała w jednych z tych prowizorycznych namiotów w swojej pryczy. Nie wiedziała kim mógł być ten chłopak, ale musiała go odnaleźć. Czuła, że od tego czy go znajdzie zależy to czy wszystko co kocha powróci do niej... czy ona powróci do tego. Jej rozmyślania przerwał wrzask. Zerwała się na równe nogi i wypadła na zewnątrz. To co zobaczyła prawiło ją w osłupienie. Masa nastolatków tłoczyła się dookoła czegoś. Wytrzeszczyła oczy. Nie, kogoś. Zaczęła się przepychać w tamtą stronę. Gdy stanęła na krawędzi koła ujrzała starca. Szerzył swoje spruchniałe zęby i pomrukiwał coś.
- Odsunąć się! - głos Reyny potoczył się ponad głowami wszystkich.
Zapadła cisza. Rzymianie cofnęli się niepewnie do tyłu nie za bardzo wiedząc czy wyciągać broń czy ją schować. Przepuścili pretorkę, która stanęła tuż przy starcu. Głucha cisza dźwięczała w uszach.
- Kim jesteś. - córka Bellony zmierzyła spokojnym wzrokiem siedzącą postać.
Starzec zachichotał. Jego śmiech zabrzmiał nienaturalnie pośród ciszy.
- Och naprawdę? Nikt mnie nie poznaje. - jego niebieskie oczy błysnęły. - Wy Rzymianie zawsze byliście tacy... - podrapał się po głowie. - Zajęci. Sobą.
Jeszcze raz roześmiał się dziko i jajcarskim wzrokiem przesuwał po zdezorientowanych nastolatkach. Zatrzymał wzrok na Piper. Reyna poruszyła się lekko. Sękaty palec wystrzelił ku ciemnowłosej dziewczynie.
- Piper MacLean! - zaskrzeczał. - Córka Afrodyty. Tak! Po to tu przyszedłem!
Potężny blask rozjaśnił wieczorne niebo. Reyna wyrzuciła ręce na boki, jakby chciała zasłonić sobą cały swój legion.
- Pedem, Rzymianie! - zwołała. - Pedem movere!
Wszyscy jak jeden mąż cofnęli się. Z przodu została tylko Piper. Z błysku wyłonił się wysoki mężczyzna z czarną brodą i rzymską tuniką oraz sandałami. Czarne włosy ucięte wojskowo lśniły lekko. Jego błękitne oczy spoczęły  na córce Afrodyty. Machnął trójzębem. Woda wystrzeliła ze wszystkich szczelin które nagle pojawiły się w ziemi, tworząc piękną fontannę.
- Rzymianie! - wzniósł ręce ku niebu.
Zaczęli przyklękać, szemrając.
- Neptun...
- Bóg mórz... niemożliwe...
- Dlaczego teraz się pojawił?
- To na pewno sprawka tego Graeca... - mruknął ktoś.
Po chwili wszyscy umilkli. Neptun rozglądał się ze spokojem dookoła.
- Wstańcie. - rzekł. - Gdzie się wybieracie, drodzy Rzymianie? - skinął głową na Reyne. - Powiedz mi no pretorze Rzymu. Podejdź i wyjaw mi swój cel.
Dziewczyna drgnęła i posłusznie podeszła do boga. Przyklękła i wstała.
- Mamy zamiar pozbyć się wszelkich zagrożeń ze Zachodu. - powiedziała.
Bóg zachichotał.
- Jakież to niebezpieczeństwa, Reyno Avilo Ramirez - Arlleano?
Rzymianka zacisnęła dłonie na swoim mieczu.
- Grupa potworów która może zagrozić i nam i śmiertelnikom. Zdaje się, że są niezwykle... agresywne tym razem.
Mężczyzna roześmiał się i śmiał się a echo jego śmiechu niosło się po okolicznych wzgórzach.
- Niech no zgadnę. Waszym celem jest Nowy Jork? Tak! Wiedziałem. - wszelkie ślady wesołości zniknęły z jego twarzy. - Któż stwierdził, że właśnie tam?
Cichy pomruk przetoczył się po rzeszy. Z grupy wyłonił się Oktawian.
- Ja! - krzyknął. - Ja stwierdziłem, że to właśnie tam. Wszystkie wróżby właśnie wskazywały Nowy Jork! - wyrzucił ręce ku niebu. - Mój ojciec chciał abym właśnie tam poprowadził legion... - uśmiechnął się nie kryjąc złośliwości. - Oczywiście moimi wróżbami.
Zdawało się, że ostatnie zdanie miało podtekst. Piper niemalże była tego pewna. "Oczywiście moimi wróżbami. A za niedługo sam go poprowadzę." Wśród herosów wniósł się szmer.
- Oktawian ma rację! - krzyknął ktoś.
- Tak! Chrońmy dziedzictwo Rzymu!
Neptun machnął trójzębem.
- Cisza! - wszyscy znowu umilkli. - Myślę, że to będzie znacznie trudniejsze niż się wam zdaje. - w tej chwili spojrzał na Piper. - Zmierzacie nie tam gdzie powinniście. To Piper MacLean ma was poprowadzić!
Oktawian poczerwieniał z wściekłości.
- O n a?! Greczynka?! - zacisnął dłonie w pięści i wyrzucił je ku górze. - Nie jest jedną z nas! Jest wrogiem!
Spojrzenia wielu skupiły się na niej. Reyna patrzyła na nią z pokerową twarzą. Tylko jej oczy burzyły się niczym chmurne niebo. Uniosła rękę.
- Milcz, Oktawianie. Jestem ciekawa co na ten temat ma nam do powiedzenia córka Afrodyty...
Piper otworzyła usta. Poczuła suchość w gardle jakby od wielu dni nic nie piła.
- Ja... - jęknęła.
Augur parsknął.
- Oczywiście, że nie ma nic do powiedzenia! To wróg, szpieg! Szpieg tych  Greków! - odwrócił się plecami do Neptuna i Reyny. - Po to tam idziemy! Idziemy po zwycięstwo! Victoria!
- Victoria! Victoria! Victoria! -  zaczęli skandować Rzymianie.
Twarz pretorki pociemniała. Jednym szybkim ruchem znalazła się tuż koło oburzonego chłopaka. Wyciągnęła miecz i przytknęła go do jego szyi. Wszyscy umilkli. Śmiertelna groza pojawiła się w oczach wielu.
- A więc tak... - zaczęła cichym głosem Reyna. - Te wróżby... nie były prawdziwe? Zafałszowałeś je.
Neptun zaczął klaskać.
- Brawo, córko Bellony! - zawołał.
Piper oddychała szybko i spojrzała zrozpaczona na boga. Została rzucona w sam środek agresywnych rzymian. Powiedziano jej tylko, że jest córką bogini miłości i to jedno głupie zdanie o jakimś chłopcu. Czuła się jakby została sama na lodowisku a lód miałby zaraz pod nią pęknąć.
Oktawian parsknął śmiechem.
- Och ja n i e  w i e m  o czym ty mówisz. Idziemy po zwycięstwo nad grupą potworów. - wzruszył ramionami. - Tylko tyle.
- Wypuść go! Wypuść go! - zaczęli wrzeszczeć.
Szyderczy grymas pojawił się na twarzy augura.
- Przegrałaś córko Bello... - w tej chwili ziemia zadrżała i potężny głos przemówił.
- HEROSI! TAK... PRZEGRACIE WKRÓTCE... JAK TYLKO ONI WSZYSCY ZROBIĄ TO, CO DO NICH NALEŻY. W TEDY JA, PRZYJDĘ I ZROBIĘ TO, CO NALEŻY DO MNIE... NIKT... NIKT SIĘ NIE URATUJE...

- Posejdonieeee!!!! - dziki wrzask wypełnił salę Olimpu. Prze siedzącym na tronie bogiem zalśnił obraz.
 Krew kapała powoli, spływając po nagich kamieniach w dół. Dziewczyna jęknęła w rozpaczy.
- Nie... Percy nie idź tu... to nic nie da. Oni... oni cię zabiją.
Scena się zmieniła. Ukazała dwóch młodych chłopaków lecących na pegazach.
- Europa! - zawołał blondyn. - Rozumiesz? Nigdy bym nie przypuszczał, że zwiedzę Europę.
Oczy czarnowłosego błysnęły.
- Jesteśmy blisko... bardzo blisko, Jason.
Tamten uśmiechnął się pocieszająco.
 - Nie martw się. Odnajdziemy ją...
Obraz zamigotał. Znowu zmieniła się scena.
Kobieta w długich, ciemnych włosach wpatrywała się w elfią twarz. Błędne oczy śmiały się do niej.
- Że niby kim jestem? - zapytał. - Świętym mikołajem?
- Leonie Valdez... wszystko ulega zmianie... czas przestać żartować... Czas żarty zamienić w rzeczywistość.
Bóg wrzasnął jeszcze raz i jeszcze głośniej.
- Heeraaa! - zacisnął dłoń na piorunie i walnął w Ohio z całej siły.
Frank Zhang krztusił się pyłem i gorącym powietrzem panującym na dole. Rozejrzał się z przerażeniem wokół siebie. Nie dostrzegł żadnego potwora który by się na niego miał rzucić. Czuł bolesne rany na ramionach... Wstał i otrzepał się.
- Hej! - zawołał. - Co teraz? Gdzie są znaki?

Hazel zamigotała tuż przed jego twarzą. 
- Tam... - wyszeptała. - Tam.
Potężny ból rozerwał ją.
- Nalezysz do mnie... Hazel. Do mnie!


Witajcie kochani! A więc zbliżamy się powoli do końca połowy pierwszej części... :D To taki specjalny post. Czytajcie i komentujcie! XD 

poniedziałek, 20 lipca 2015

Ogłoszenie

Witajcie!
Obiecuję, że wstawię następny rozdział tuż po 25 lipca. Na pewno pod koniec tego miesiąca się pokaże. Choćbym nie wiem jak miała to zrobić to będzie. xd :D

środa, 8 lipca 2015

Rozdział XIX - "Gdzieś cuchnie... Coś wybuchnie."

-Percy-

Gdy tylko ją zobaczyłem, wiedziałem, że będę musiał się trzymać na wodzy. Od pierwszego zdania zaczęła mnie wkurzać.
- Percy Jackson... - mruknęła, patrząc na mnie spod przymkniętych powiek. - Syn boga mórz z zdradzieckiego łoża.
Wzdrygnąłem się gdy to usłyszałem. Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Tak i co z tego? - spojrzałem na nią groźnie.
Uśmiechnęła się i powachlowała sobie twarz.
- Ach, nic nic. Po prostu mój mąż najwyraźniej dopuścił się zdrady...
- Nie zamieniaj się tylko w kolejną Herę... - wycedziłem.
W tym momencie jej oczy spoczęły na mnie i zaczęły wywiercać we mnie dziurę.
- Nie upodabniaj mnie do Olimpijczyków! - wybuchnęła. - Nie dość, że muszę mieszkać w jakimś pałacu, który został zresztą zburzony i spać na materacu...
- Naprawdę? - zapytałem głupio.
- ... to jeszcze muszę znosić zdrady twego kochanego ojca!
Z trudem powstrzymywałem śmiech. Amfitryta na materacu? Ta rzecz wydała mi się śmieszna. Już sobie ją tam wyobrażam. W końcu nie wytrzymałem i ryknąłem śmiechem. Wzrok żony Posejdona gdyby umiał zabijać, to teraz by z całą pewnością zabił.
- I z czego się tak śmiejesz, imbecylu?! - krzyknęła.
Po moich policzkach spłynęły łzy. Zgiąłem się ze śmiechu w pół. To, co robiłem było głupie, ponieważ zależało mi na pomocy którą mogłem dostać od Amfitryty, ale nie mogłem się z niej nie ponabijać. Gdzieś tam Annabeth czekała i być może nawet umierała a ja naśmiewałem się z żony mojego ojca. Lecz nie byłem się w stanie powstrzymać. Obok mnie z zakłopotaną miną stała ta dziewczyna i przysłuchiwała się naszej konwersacji. Chrząknęła cicho i położyła dłoń na moim ramieniu.
- Percy... - rzuciła nerwowy uśmiech swej pani. Nachyliła się ku mnie i wyszeptała - Błagam cię, zachowaj powagę. Wszystkim nam zależy aby udzielić ci pomocy.
- Jasne. - powiedziałem ironicznie. - A ja jestem Iron Man i przyleciałem uratować rąbnięte krewetki.
Twarz nimfy siedzącej na tronie spąsowiała. Wciągnęła ostro powietrze i otworzyła usta chcąc coś powiedzieć lecz po chwili je zamknęła. Uniosłem brwi.
- Dlaczego miałabyś mi pomóc? Twój synalek całkiem nie dawno chciał mnie zabić a ty, chcesz mi pomóc?
- Nie rozumiesz, herosie! - warknęła. - Ja muszę ci pomóc, bo gdybym tego nie zrobiła Gaja zajęłaby świat i zniszczyła wszystko co znamy. Łącznie z tobą, mną i twoją ukochaną Annabeth.
Zesztywniałem na dźwięk tego imienia. Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Póki co, wszyscy robią wszystko w tym kierunku, aby mi przeszkodzić a nie pomóc.
- Jesteś taki głupi. - mruknęła. - Przeszkodzenie ci w twoim locie było planowane...
- Co?!
- ... ale nie prze ze mnie. - poprawiła fałdy swojej niebieskiej sukni. - I co się tak czerwienisz.
Już samo to, że zostałem tu ściągnięty mnie wściekało a nie dość tego to jeszcze specjalnie. Woda zawirowała dookoła mnie z wściekłością. Czułem, ze zaraz stracę nad sobą kontrolę. Nie odzyskam Annabeth jeśli cała moja misja pójdzie nie tak, jak powinna i to od początku. Zależało mi tylko i wyłącznie na uratowaniu Annabeth a nie na jakiejś tam głupiej Gai. Co prawda ten pierwszy sen i w ogóle... ale często herosom śniły się sny niewiele znaczące.
"Myślisz, że ten sen niewiele znaczył?" Zmarszczyłem brwi. Amfitryta przypatrywała mi się ze spokojem a jej służka nerwowo unosiła się w wodzie. "Spójrz. Przypatrz się. Już widzisz macki zła. Byłeś tam, widziałeś co się dzieje z Nico Di Angelo."
Z trudem przełknąłem ślinę. Ugięły się pode mną kolana.
- Ja... nie...
- Nie wypieraj się, synu. Wiesz, że nie lecisz tylko aby uwolnić Annabeth. - głos mojego ojca dotarł do mnie wyraźnie.
Zadrżałem i spojrzałem w stronę źródła głosu. Posejdon stał na dnie morza i świdrował mnie niebieskimi oczyma. W jego dłoni lśnił trójząb.
- Ojcze...
- Percy. - machnął trójzębem. Z ciemnej toni wynurzył się Tryton. Jego twarz była ponura. - Miałem nadzieję, że właśnie tu się spotkamy.
- Po co mnie tu ściągnęliście? - zapytałem buńczucznie.
Bóg mórz westchnął i spojrzał na Amfitrytę.
- Nie powiedziałaś mu?
Parsknęła.
- Nie miałam jak.
Zmarszczył brwi i zwrócił się w moją stronę.
- Mam powód dla którego cię ściągnąłem.
- Przez krewetkę. - burknąłem.
Pokręcił głową.
- Krewetka nie była akurat moim pomysłem, ale obawiam się, że wiem czyim.
Wstrzymałem oddech. No jasne. Kto jeszcze może władać nad oceanami i jego potworami? Komu tak bardzo zależy na tym, żeby mnie zabić?
- Okeanos. - wymamrotałem.
Ojciec skinął głową. Serce zabiło mi szybciej. A więc to była pułapka swego rodzaju, lecz tytanowi nie udało się mnie schwytać. A Tryton w takim razie musiał mnie... uratować. Skrzywiłem się w duchu. Nie pałałem miłością do niego, ale jednak w takim razie byłem wdzięczny. Tylko co z Thalią? Uniosłem głowę i zadałem nieme pytanie. Posejdon odczytał je bezbłędnie i pokręcił głową.
- Nie wiemy co z Thalią, ale mam nadzieję, że zdołała się uratować.
Poczułem ukłucie winy. Pozwoliłem jej ze sobą jechać. Tylko, że nie pozostawiła mi wyboru. "Nie. Miałeś wybór" Podpowiedział mi jakiś głos w głowie. Wsunąłem dłoń do kieszeni i zacisnąłem ją na Orkanie. A jaki miałem niby wybór? Obezwładnić ją? Ją? Córkę Zeusa? Czasu było coraz mniej. Jeszcze raz przeanalizowałem wszystkie dotychczasowe wydarzenia. Córka Ateny byłaby ze mnie dumna. Myślałem nad tym, co mam zrobić lecz cały czas umykał mi jeden element. Po co właściwie Annabeth poleciała do Grecji? I co się stało, że w zasadzie wylądowała na terenie dawnej Grecji, ale... Nie tak jak powinna? Za dużo pytań, za mało odpowiedzi.
Po dłuższej chwili milczenia wreszcie się odezwałem.
- Chyba w takim razie muszę założyć, że Thalia przeżyła i ją odnaleźć.
- Nie spodziewam się po tobie innego działania. - przytaknął Posejdon. Wbił trójząb w ziemię. - Lecz pamiętaj synu, nie zapominaj po co tam przyjdziesz, jeśli dotrzesz.
Zmartwiałem. "...jeśli dotrzesz." Nie spodobała mi się ta końcówka. O wiele lepiej by brzmiało:
 "... jak dotrzesz." Przytaknąłem.
- Jasne. A w razie czego... - zawahałem się. - Jeśli to "jeśli" okaże się rzeczywiste...
Mężczyzna westchnął i chwycił moje ramię. Nagle wyglądał tak, jakby się postarzał o dwadzieścia lat.
- Posłuchaj. Jesteś moim synem. Dal ciebie i nie tylko, bo dla każdego herosa zawsze znajdą się jakieś "jeśli". Zawsze będzie: "jeśli przeżyjesz, jeśli zdołasz zrobić to i tamto." Dla dzieci bogów nie ma czegoś takiego jak "spokój." To nie istnieje. - zmarszczył się. - Dlatego my bogowie mimo tego zazdrościmy tego życia śmiertelnikom. Krótkiego, spokojnego, spełnionego... Może tego na co dzień nie widać... ale uwierz mi. Nawet Ares kryje w sobie takie pragnienie. - zaczerpnął powietrza. - Wiesz Percy jak nazywa się pogląd, który zakłada, że z góry wszystko jest przesądzone i zaplanowane przez los?
Pokręciłem głową. Twarz Posejdona rozjaśniła się lekko.
- Fatalizm, Percy. Fatalizm. Tak nazywa się ten nurt. Wielokrotnie określano Grecję "czasami fatalizmu", a tak się składa, że mają rację. - zatoczył ręką koło. - Ci wszyscy co tak stwierdzili. Fata wykuły nam przeznaczenie, które musimy spełnić. Taka nasza rola. - zacisnął mocniej dłoń na moim ramieniu. - Wiesz co? Myślę, że fata wybrały odpowiednią osobę do odpowiednich rzeczy. Jeśli jest się odpowiednią osoba do odpowiednich rzeczy...
Uśmiechnął się. Druga dłoń położył na mojej głowie.
- Wiesz co robić... Idź za głosem serca.
Wszystko przykrył gęstniejący mrok. Miałem wrażenie, że tonę. Zaczerpnąłem powietrza. I wszystko znikło. Nawet mrok.

-Thalia- 

Dziewczyna chciała wierzyć, że to nie jest prawdą, ale ona sama się jej ukazała i wróciły wspomnienia. Patrzyła na swego brata przez moment jak na obcą osobę, jednak w końcu objęła go mocno ramionami.
- Nie moja ani nie twoja wina, że jesteś Rzymianinem... - wymamrotała. Nie zauważyła uśmiechu Jasona.
- Mi tak było całkiem dobrze, tylko... - zawahał się a jego oczy ściemniały.
Córka Zeusa uniosła brwi chcąc zadać pytanie. Położyła dłoń na swojej włóczni.
- Usłyszałem go. - szepnął roztrzęsionym głosem.
- Kogo? - zdziwiła się Thalia. - Kronosa?
Potrząsnął głową.
- Nie, nie Saturna. Jupitera.
- I?
Spojrzał na nią. Jego oczy przypominały burzowe niebo. Zatarł dłonie i zapatrzył się w niebo.
- Problem w tym, że Jupiter ani razu się do mnie nie odezwał odkąd zacząłem wędrówkę z legowiska Lupy. - rzekł. - Dlatego gdy przemówił do mnie kilka dni temu... - wzdrygnął się. Utkwił w niej lekko przerażone spojrzenie. - To nie było przyjemne choć mała cząstka mnie zdaje sobie sprawę, że on taki nie jest...
Łowczyni przewróciła oczami.
- A jak ci się ukazał?
Przez moment Jason milczał jakby rozpamiętując spotkanie z ojcem. Otrząsnął się po chwili i powiedział:
- Zdawało mi się, że... niebo ściemniało a ja... znalazłem się w dziwnym pomieszczeniu. Dookoła były same greckie napisy a  na przeciw mnie stała rudowłosa dziewczyna i powiedziała: "Grecja krwią spłynie, chroń nas Odynie. Złoty miecz w serce herosa się wbije, wróg Grecji się zwycięstwem upije. Na zachód podążysz synu wyklęty, ujrzysz rodowód swój zaklęty. Największa próba przed tobą stanie, gdy ujrzysz przed sobą to, co zostanie... ci drogie jak wszystko inne śmierć pokryje" - chłopak pobladł. - Nigdy się z czymś takim jeszcze nie spotkałem. Obawiam się, że może to mieć coś wspólnego z... - z trudem przeszło mu to przez gardło. - ... z Grecją.
Dziewczyna milczała wpatrując się w niebo. Pod nosem mruczała fragmenty przepowiedni. Poruszyła się i usiadła prosto.
- Może nie bezpośrednio z Grecją, ale z Obozem Herosów. - syna Jupitera zdawało się to nie dziwić.
- W obozie Jupiter krążyły różne pogłoski na temat drugiego obozu. Tylko nie każdy wierzył by były one prawdziwe.
- No właśnie... a tymczasem jeśli się twoi ziomkowie dowiedzą, że my istniejemy to... - Thalia urwała.
Jason pociągnął nosem.
- Gdzieś cuchnie. - stwierdził.
Thalii której ten zapach kojarzył się z prochem strzelniczym...
- Coś wybuchnie...
Woda przed nimi eksplodowała całą siłą. Uderzyła w nich zwalając ich z nóg. Gdy pozbierali się z ziemi, krztusząc się i plując wodą usłyszeli głos.
- No to wybuch udany. - Thalia zamarła.  - A wy dalej tutaj?
Przez moment Łowczyni nie wiedziała co powiedzieć.
- Jackson! - wybuchnęła w końcu.
Percy uśmiechnął się szelmowsko.
- Wiem, że się stęskniłaś...
Jednym ruchem przytknęła mu ostrze do gardła a mimo tego nie była w stanie zedrzeć z jego twarzy głupiego uśmiechu.
- Thalio... może to nie najlepszy pomysł abyś... - próbował protestować Jason, ale zamilkł widząc jak jego siostra miażdży w uścisku swego przyjaciela.
- Myślałam, że nie żyjesz! - warknęła i szturchnęła go. - Czy ty wiesz jakiego stracha mi napędziłeś?!
Percy starał się zachować powagę.
- Nawet staram się nie myśleć. - córka Zeusa warknęła a Jason roześmiał się razem z Percym.
Po chwili cała trójka spoważniała. Syn Posejdona przyjrzał się nowemu kumplowi i uścisnął jego dłoń.
- Percy Jackson, syn Posejdona.
Grace odpowiedział mu uśmiechem.
- Jason Grace, syn Jupitera.
Spojrzał na niego zaskoczony.
- To przecież...
- Tak wiem. - przerwał mu. - Rzymski bóg. Też z stamtąd się wywodzę. No a Thalia jest moją siostrą.
Percy potrzebował chwili by sobie to przyswoić. Skinął głową.
- To wspaniale. - zerknął na Thalię. - Ruszmy się. Mamy wiele rzeczy do omówienia.

-Frank-

Stopy zsunęły mu się na śliskich kamieniach. Krzyknął i chwycił się kurczowo najbliższego wystającego głazu. Oddychał ciężko a serce tłukło mu się jak szalone. Nie wiedział ile już podróżuje, schodząc nieustannie w dół. Bolały go palce którymi cały czas musiał się chwytać ostrych kantów i stopy które cały czas były wygięte. Z trudem panował nad rosnącą w nim beznadzieją i paniką. Zdarzało się, że zaszlochał kilka razy. Był u kresu sił. Głosy jakby przestały go wspierać i zamilkły znienacka. Pozostały tylko znaki. Czaszki, sowy płomykówki, kości pokazujące w dół. Zastanawiał się czy nie może się po prostu puścić i polecieć w dół. "Głupi jesteś" Skarcił się. Rozbijesz się o dno zanim zdążysz się spostrzec. Zatrzymał się na chwilę. Poczuł piekący ból w ramionach. Poszukał stopami odpowiednio głębokiego wcięcia w skale. W końcu znalazł go. Zdziwił się gdy stwierdził, że zmieści się tu cały i może nawet usiąść. Z jękiem ulgi opadł na ziemię. Jego klatka piersiowa z trudem się unosiła. Frank miał dość. Chciał tu leżeć i leżeć, czując chłód czarnej skały na plecach. Nagle dotarło do niego zupełnie coś innego. Chciał się poddać. Przymknął powieki. W zasadzie nie musiał iść. Tylko chciał pomścić swoją babkę... i te głosy. Ryk rozbijanej skały postawił go na nogi. Nie wystraszyłby się gdyby ten huk nie dobiegł zza jego pleców. Po chwili usłyszał wściekły wrzask. Zadrżał.
- Hahahalo? - zawołał drżącym głosem.
Zapadła totalna cisza, przerywana jedynie sapnięciami tego kogoś. Sapnięcia się zbliżały. Frank cofnął się i zatrzymał gwałtownie. Miał za sobą przepaść.
- Frank Zhang. - usłyszał. - Wreszcie cię mam. A teraz...
Z dziury wyłoniła się szkaradna postać. Jedyne co zarejestrował to paszcza pełna ostrych zębów i długie szpony.
Stwór chichocząc dziko zbliżał się do niego powoli.
- A teraz. - powtórzył patrząc na niego z lubością. - Cię zjem.
Rzucił się na Franka. Chłopak jedyne co mógł zrobić to wrzasnąć z przerażenia i cofnąć się o jeszcze jeden krok. Stracił oparcie i runął w dół. Szkarada wbiła mu się pazurami w ramiona. On wrzeszczał a potwór chichotał. "To koniec." Pomyślał przerażony chłopak.

No. To by było na tyle. Miałam w planach więcej, ale już nie miałam siły. ;) Patrzcie nawet się wyrobiłam z następnym rozdziałem! Życzę miłego czytanka i komentujcie co i jak.

środa, 17 czerwca 2015

Rozdział VIII - Brutalne spotkanie

-Percy-

Powiedzmy, że to było miłe spotkanie. Po prostu tak miłe, że postanowiłem nigdy już nie rzucać się na potwora z powietrza ani tym bardziej z pegaza. Miecz wbił się po rękojeść w oko konika. Stwór wydał przerażający ryk i machnął łbem, wyrzucając mnie w powietrze. Liczyłem na to, że Mroczny mnie złapie, ale on zniknął. Zamachałem rękami i runąłem w dół. Powinienem się nie bać spotkania z wodą, ale przecież... każdy upadek z wielkiej wysokości do wody to jak uderzenie w beton. Dodajcie szybkość. Instynktownie wciągnąłem powietrze. Zadawało się, że mijają wieki. Chyba nigdy tak długo nie spadałem. Percy Jackson - długo lecący debil, który postanowił sobie zrobić wycieczkę do Hadesu.
Tak się to mniej więcej miało. Uderzyłem w wodę i poczułem jak opadam na dno. Wezwałem prądy i poniosły mnie ku powierzchni. Wypłynąłem na powierzchnię i rozejrzałem się rozpaczliwie. Mroczny się zmył podobnie jak Thalia. Nigdzie jej nie widziałem. Zanim zdążyłem jeszcze cokolwiek pomyśleć coś chwyciło mnie za nogi i pociągnęło w chłodną toń.
Otworzyłem ostrożnie powieki. Ujrzałem ściany z muszli a przez okno wpadał błękitny blask. Zerwałem się na nogi.
- Leż. - burknął głos.
Zamarłem.
- Kto tu jest? - zapytałem i wsunąłem rękę do kieszeni spodni. Dzięki bogom. Orkan wrócił.
Szyderczy chichot.
- Myślałem, że jesteś mądrzejszy, braciszku.
Z zacienionego kąta wyłonił się mój pół ludzki brat - Tryton. Zjeżyłem się na jego widok. Przez moment nie wiedziałem co powiedzieć. W końcu wycedziłem z zaciśniętymi zębami.
- Tryton. Dlaczego tu jestem?
Wzruszył ramionami.
- Miałem Cię ściągnąć na dół, więc to zrobiłem.
Ryknąłem gniewnie i rzuciłem się na niego. W jego dłoni zmaterializował się trójząb i machnął nim. Zablokowałem cięcie Orkanem. Kilkoma ciosami zepchnąłem go do tyłu i przygwoździłem do ściany. Wierzgał się prychając wściekle.
- Puść mnie, ty pomiocie śmiertelników! - wrzasnął.
Przycisnąłem ostrze do jego szyi.
- Nie mam czasu. - warknąłem. - Uwięziony jest ktoś na kim mi zależy. Marnujesz mój czas!
Wydął usta i spojrzał na mnie z pogarda. Przestał się wyrywać.
- Taak? A kto to taki? Kolejna nędzna, śmiertelna...
Nie dokończył. Wybuchnął we mnie taki gniew, że nie byłem go w stanie powstrzymać. Woda zawirowała dookoła mnie, wlewając się przez okna. Byłem na dnie oceanu sądząc po ciśnieniu wody. Tworząc wodną rękę chwyciłem Trytona za gardło i wywaliłem go na zewnątrz. Dysząc z wściekłości wypadłem za nim. On już stał, czekając na mnie. Już mieliśmy się rzucić na siebie gdy potężny prąd rzucił mną z powrotem do środka domku. Przejechałem plecami po podłodze i uderzyłem głową w ścianę. Jęknąłem głucho. Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Po chwili odzyskałem ostrość wzroku. Zerwałem się na nogi i wyszedłem na zewnątrz. Osłupiałem na widok dziewczyny pochylającej się nad Trytonem. Szeptała coś gniewnie do niego a on z naburmuszoną miną wstał i odpłynął. Dziewczyna odwróciła się ku mnie z zatroskaną miną.
- Mam nadzieję, że nic Ci nie jest, Panie.
Zająknąłem się po czym wydusiłem.
- Nie... nic. Dziękuję.
Obejrzała się za siebie.
- Nie lubi innych synów Posejdona. Jest o nich zazdrosny. - chrząknęła. - Percy, twój ojciec kazał nam ciebie ściągnąć na dół.
Otworzyłem usta z zaskoczenia, po czym je zamknąłem. Orkan powrócił do swej pierwotnej formy i wsunąłem go do kieszeni.
- On... - zmarszczyłem brwi. - Dlaczego?
Zarumieniła się lekko gdy zmusiłem ją aby spojrzała mi w oczy.
- Nie wiem, Panie. Nie podzielono się ze mną tą informacją, ale ktoś na ciebie czeka i jest gotów ci ich udzielić.
Mając złe przeczucia jednak zapytałem:
- A... kto?
Jej sylwetka pojaśniała nieco.
- Pani Amfitryta.

-Thalia-

Zadrżałam i otworzyłam oczy, siadając gwałtownie. Wypuściłam przy tym piorun. Usłyszałam zduszony krzyk.
- Thalio!
Porwałam z trawy moją włócznię i odwróciłam się w stronę głosu, pchając nią. Złoty gladius odbił moją włócznię i chłopak o jasnych włosach szybkim ruchem wykręcił moją rękę. Moja broń wylądowała z powrotem na ziemi. Czubek miecza delikatnie dotknął mojej szyi.
- Thalio, spokojnie. - przemówił i cofnął miecz. - Jestem Jason.
Wciągnęłam wstrząśnięta powietrze.
- Jason... Jason - jęknęłam.
- Grace. - podpowiedział i uśmiechnął się lekko.
Rzuciłam mu się w ramiona.
- Jason!
Parsknął śmiechem i przytulił mnie mocno. Trzymaliśmy się w objęciach przez pewien czas, po czym odsunęliśmy się od siebie. Spojrzałam na niego groźnie.
- Co ty tu robisz, braciszku... Myślałam, że nie żyjesz!
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Podrzucił miecz, który na moich oczach w powietrzu zmienił się w złotą monetę. Chwytając ją, wsunął ją do kieszeni w spodniach.
- No cóż, Thalio... To jest trochę nieco skomplikowane.
Prychnęłam.
- Jakby nic nie było. - podniosłam moja włócznię i wbiłam ją w ziemię. Sprawdziłam czy Egida jest na swoim miejscu. Uspokojona zerknęłam na mojego brata.
- Więc?
Odwzajemnił moje spojrzenie.
- Przecież wiesz. - powiedział cicho. - Hera w zamian za spokój odebrała mnie naszej matce. - głos mu się  podłamał. - Czy ona...
Czułam jak moje serce lodowacieje.
- Nie.
Skrzywił się.
- Jak?
Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Miała wypadek samochodowy. - powiedziałam niemalże zimnym głosem. - Wiesz, to dobrze.
Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że chciał wiedzieć jaka była nasza matka, ale wolałam mu to darować.
- I tak mi to kiedyś powiesz. - szepnął łagodnie i odwrócił się do mnie plecami. - Leciałaś na pegazie. Przez ocean. Co ty tu robiłaś?
Westchnęłam i usiadłam na trawie. Jason dołączył do mnie po chwili. Obserwował mnie uważnie.
- Miałam swój cel. Leciałam z Percym Jacksonem.
Drgnął. Potrząsnął głową i mruknął coś do siebie. Uniosłam brwi.
- Nic, nic. - powiedział. - A gdzie on teraz jest?
Niedawno minione sceny przeleciały mi przed oczami. A może dawno?
- Ile ja już tu jestem?! - chwyciłam go w panice za ramię. - I gdzie...
- Jesteś na wybrzeżu w Francji.
Zdrętwiałam. Oblizałam suche wargi i jęknęłam cicho.
- A czas? - zapytałam prawie bezbarwnym głosem.
- Lecieliśmy trzy dni przez ocean a jesteśmy tutaj już dzień. - poinformował mnie.
Te wiadomości mnie dobiły.
- Żartujesz, prawda? - pokręcił głową.
Wypuściłam powietrze z płuc.
- To po ptokach. - mruknęłam. - Pewno ten konik go zabił...
Jason zainteresował się.
- Jaki konik? Czy to był ten z którym walczyliście?
- Hmm.
Odwrócił wzrok.
- Przepraszam Thalio. Być może powinienem lecieć po syna Neptuna. - zrozumiał, że popełnił gafę i zbladł lekko.
Poruszyłam się.
- Skąd wiesz, że jest synem Posejdona? - zapytałam podejrzliwie. - I dlaczego Posejdona nazywasz NEPTUNEM?
Zażenowany podparł się łokciami o ziemię.
- Hmm... ja... - odważył się aby spojrzeć mi w oczy. - Jestem rzymianinem. Pochodzę z obozu Jupiter.

-Piper-

Rozejrzałam się po namiocie Reyny. Badała mnie uważnie wzrokiem jakby nie mogła zdecydować co ze mną zrobić. Pukała palcami w poręcz krzesła na którym siedziała. Był to prosty namiot z czerwonego płótna z srebrnymi literami na bokach.
SPQR
Zadrżałam lekko. "...I SPQR strzeż się. Przyczyną on rozlewu krwi, plami on niegodziwością i z przegranej swoich wrogów drwi." Pretor spojrzała na mnie i westchnęła, wstając. Zaczęła krążyć po namiocie.
- I co ja mam z tobą zrobić, Piper? - odwróciła się twarzą ku mnie. - Nie wiemy kim jesteś. A ty wiesz?
Skinęłam głową.
- Jestem Piper Mclean.
Reyna pokiwała głową i wymruczała coś po łacinie.
- Nie jesteś półboginią?
- Półboginią? - zdziwiłam się. - Nie. Na pewno nie.
Przesunęła dłonią po sąsiednim krześle.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, na kim przyszłaś?
Wzruszyłam ramionami.
- Jest milusi, Reyno.
Zmarszczyła brwi.
- Pretorze Reyno.
- Oczywiście. - zapewniłam ją.
Zamyśliła się przez moment.
- Na pewno jesteś półboginią. Nie widziałabyś nas tak, jak nas widzisz obecnie.
Podeszła do mnie i akcentując każde słowo zapytała:
- Kim jesteś?
- Jestem Piper Mclean, córka Afrodyty i szukam "z cierpienia chłopca stworzonego i napiętnowanego przez swój los"
W tej samej chwili Reyna krzyknęła zduszonym głosem. Błyskawicznie wyciągnęła sztylet i przyłożyła go do mojej szyi. Jej oczy płonęły furią.

- Skąd to znasz?

 -Leo-

Przełączyłem kilka guzików na swoim kontrolerze. Z wszystkich kranów równocześnie trysnęła woda. Zachichotałem gdy usłyszałem wściekły krzyk Tia Callidy. Greckie przekleństwa potoczyły się aż po schodach na dół.
- Leonie Valdezie!
Zerwałem się i wsunąłem kontroler pod najbliższą półkę. Rozejrzałem się po naszym salonie u usiadłem na kanapie, wiercąc nogami. Tia zeszła po schodach i stanęła nade mną marszcząc groźnie brwi. Unikałem jej wzroku tak długo jak potrafiłem. W końcu spojrzałem w jej twarz. Zdziwiłem się. Uśmiechała się lekko, co było u niej rzadkością.
- Będzie z ciebie heros, Valdez.
Chrząknąłem.
- Nic takiego nie... - zacząłem.
Uśmiech znikł z jej ust. Zastąpił go srogi wyraz i palące oczy.
- Musisz się wysilić. Wkrótce nadejdą ciężkie czasy i musisz wykorzystać każdą swoją umiejętność.
- To znaczy, że mogę rozwalić dom Wielką Cuchnącą Bąbą? - zapytałem z niewinną miną.
Jej oczy ściemniały.
- Ani mi się waż. Opiekuję się tobą odkąd byłeś taki. - pokazała nad podłogą. - Nie waż mi się tak odwdzięczać.
Potrząsnęła ścierką i  wróciła na górę. Mruknąłem kilka słów pod nosem i wstałem. Potarłem dłonią o dłoń. Nudziło mi się. W zasadzie było mnóstwo rzeczy do roboty, ale to, co miałem akurat do zrobienia nie było ciekawe. Poszedłem do holu i porwałem z wieszaka wojskową kurtkę.
- Idę na spacer! - zawołałem lecz nie usłyszałem odpowiedzi.
Wzruszyłem ramionami i wyszedłem na zewnątrz. Przeczesałem palcami włosy. Mieszkałem w dość ciekawym miejscu. Było kogo powkurzać, nawiasem mówiąc sąsiedzi mnie nie znosili... Mniejsza z tym. Przeszedłem przez  ulicę i ruszyłem w kierunku parku. Przechodząc obok tysięcy sklepów w tym i warsztatów przypomniał mi się pożar w warsztacie mojej matki. Pamiętałem tamto wydarzenie jakby to było wczoraj. Tak samo bolało. Dość często mama wieczorami siadała ze mną i gdy miałem smutną minę mawiała: " Prawdziwy bohater nie martwi się tym co było lecz myśli o tym, co może zrobić aby coś polepszyć." Skrzywiłem się. Nie zauważyłem jak moje dłonie zapłonęły. Idąca za mną jakaś babcia pisnęła.
- Palisz się! Pożar!
Zacisnąłem dłonie w pięści i ruszyłem biegiem. Nie przestałem dopóki nie znalazłem się przy ławce i usiadłem. Uspokoiłem oddech. Przypadkowe płonięcie zdarzało mi się wtedy gdy byłem podekscytowany lub byłem pod wpływem emocji. Hera mówiła, że to mój dar. Niby jestem synem jakiegoś tam boga. Kpiłem sobie z niej często. Nie chciałem być tym kimś. Z zamyślenia co rzadko mi się zdarzało wyrwał mnie głos:
- Leon Valdez.
Drgnąłem i spojrzałem w górę. Nade mną stała dziewczyna z długimi brązowymi włosami. Wpatrywała się we mnie intensywnie. Poruszyłem się i zaczerwieniłem.
- Ee... cześć. Znamy się? - zapytałem nieco zbity z tropu.
Jej wargi drgnęły w lekkim uśmiechu, lecz niepokojąco czarne oczy świdrowały mnie wzdłuż i wszerz.
- My się nie znamy, lecz ja znam ciebie.
To, co się działo w następnej chwili powinno mnie przekonać, ale... Dziewczyna wyrosła a z jej pleców wystrzeliły błoniaste skrzydła. Palce wydłużyły się zmieniając się w szpony. Z wrzaskiem rzuciła się na mnie. Instynktownie moje dłonie zapłonęły i cisnąłem w nią ogniem. Poderwałem się z ławki i zacząłem biec. Niestety to stworzenie biegło cały czas za mną.
- Ej ludzie! - darłem się. - Wielka dziewoja mnie ściga! Która panienka uratuje uratuje Wielkiego Leona?!
Ludzie z okrzykami przerażenia rozbiegali się na boki. Współczułem im. Wbiegłem pomiędzy drzewa i usłyszałem głuche łupnięcie.
- Przywitaj się z drzewem... - mruknąłem i wparowałem do domu.
Tia Callida siedziała na kanapie i robiła na drutach. Zdyszany przystanąłem w holu.
- Tia... - wykrztusiłem.
Spojrzała na mnie spokojnie.
- O co chodzi?
Zamachałem rekami.
- Dziewczyna... ze skrzydłami... demoniczny anioł... - jęknąłem.
Pokręciła głową.
- Masz wybujałą wyobraźnie, Leonie Val... - do środka w tej chwili wparowała demonica i ujrzawszy mnie syknęła triumfalnie, ukazując długie kły. Moja opiekunka na jej widok zerwała się z kanapy.
- Padnij!
Zrozumiałem. Rzuciłem się na podłogę a nad moją głową przeleciał sztylet wbijając się w ramię Tia.
- Zamknij oczy! - krzyknęła.
Zrobiłem to w ostatniej chwili. Pod powiekami rozbłysła kaskada światła i rozległ się potężny huk. Coś łupnęło o podłogę. W oddali słychać było wycie syren. Z trudem dźwignąłem się na nogi. Stanąłem jak wryty widząc Tia. Stała przede mną kobieta w długiej, białej sukni, o wiele młodsza od Tia. Strzepnęła z gracją popiół i spojrzała na mnie.
- No, Leonie Valdezie. Nie spisałeś się zbytnio.
Gapiłem się na nią.
- Kim... kim...
Machnęła ręką, przerywając mi.
- Nadszedł czas abyś w końcu zaczął poznawać tajemnice swojej rodziny i uczyć się jak walczyć.
- Raczej jak przetrwać... - mruknąłem.
Zignorowała mnie.
- Spotkamy się jeszcze. A tym czasem przeniosę cię na Manhattan. Odnajdź zatokę Long Island, chłopcze. Jeśli tam nie dojdziesz... jest wielka szansa, że nie przeżyjesz.

- Hazel-

Ziemia zadrżała a dusza Hazel po raz kolejny zwinęła się w męczarniach. Bezcielesna ciało unosiło się kilka centymetrów ponad spękaną ziemią Tartaru. Cichy syk przetoczył się po całej powierzchni.
- Hazel Levesgue... płacisz za swe błędy...
Niemy krzyk wydobył się z trupiej twarzy...
- Pozwoliłaś Samy'emu umrzeć, pozostawiając go w błogiej nieświadomości...
Widmowa łza spłynęła po policzku dziewczyny.
- Jestem dobra. Pozwolę ci odpokutować twe błędy... już teraz herosi walczą o wolność... Pokaż im... Pokaż im, że to nie ma sensu!
Postać opadła na ziemię, zginając się w pół
- Nie, Gaja. Wiem co planujesz... Gdyby tylko... - Hazel wrzasnęła z bólu. - Fraank!!! W dół!

-Frank-

Frank obudził się zdyszany. "W dół! Fraank!" To tylko koszmar - próbował przekonać się chłopak. Nadal drżąc wstał z łóżka i zszedł cicho na dół. Ciemność spowijała podwórko i cały dom. Głucha cisza dudniła w uszach. Wchodząc do kuchni zapalił światło i omal nie wrzasnął z przerażenia.
- Babciu! - krzyknął.
Starsza kobieta spojrzała na niego spokojnie.
- Fai. Czy cię wystraszyłam? - zapytała i uniosła w zdziwieniu brew.
Frank chrząknął.
- Nie, ja tylko...
- Ależ masz prawo, Fai. - chłopak zaskoczony spojrzał na nią. - Gdybyśmy się nie bali, to bylibyśmy głupcami. Strach pozwala nam przeżyć. Siadaj. - poklepała siedzenie koło siebie.
Ruszył ostrożnie w kierunku krzesła.
- No chodźże, chłopcze! - huknęła a on podskoczył i szybko usiadł przy pani Zhang.
Poznaczona zmarszczkami twarz ściągnęła się lekko a oczy świdrowały Franka na wylot.
- Musisz coś wiedzieć, Fai. - zaczęła. - Za niedługo rozpocznie się ważny okres w twoim życiu i ty musisz być na niego przygotowany. - zamilkła a dotąd złożone dłonie położyła płasko na stole. - Matka nie na darmo wychowywała cię w duchu walki. Za niedługo będziesz to musiał wykorzystać.
Poruszył się niespokojnie.
- Co to znaczy: za niedługo będę to musiał wykorzystać? - zbladł lekko.
Kobieta uśmiechnęła się.
- Nadchodzą mroczne czasy. Muszę zaraz udać się do Chin aby dopełnić pewnego rytuału.
- Jak to zaraz? - wytrzeszczył oczy. - Zaraz... to znaczy...
- Tak, teraz Fai. - potwierdziła. - Nie ma czasu do stracenia. I ty również go nie masz.
- Ale... ale - zająknął się.
Babcia spojrzała na niego srogo.
- Jąkanie się nie jest w stylu mężczyzny, Franku Zhang! - ofukała go. - Pamiętaj, że masz dar, moc. Możesz się zmienić w co tylko zechcesz!
Poruszył nerwowo nogami.
- Ja nie potrafię... - mruknął cicho.
- To czy coś potrafisz zależy tylko od ciebie! Czy chcesz umieć! - wyprostowała się. - Ja pojadę do Chin, więc ty ruszysz do Kalifornii. Dostaniesz się tam do obozu, który nauczy cię walczyć i nauczy sztuki przetrwania.
Młodzieniec pokręcił głową.
- Nie mogę cię zostawić...
- Oczywiście, że możesz.
- Ale..
- Bez ale, Fai. Już podjęłam decyzję. Ruszaj się pakować. Za godzinę przyjedzie tutaj jeden z nich. 
Frank zrozumiał, że nie ma się co sprzeczać, więc wstał i ruszył z powrotem za górę. Rzucił się na łóżko, które skrzypnęło pod jego ciężarem. Przymknął oczy. Nie. Babcia ruszała gdzieś do Chin a on jest pozostawiony na zdanie tym obozowiczom. Nie chciał opuszczać babci i tym bardziej nie chciał się z nią rozstawać. Na co dzień nie przyznałby się, ale... teraz jak nadeszła ta chwila... Ostry i nagły ból głowy pozbawił go widzenia. Krzyknął gdy jego umysł wypełniły głosy. "Frank! Pomóż mi! Ona chce powstać! Fraank!" - przeraźliwy dziewczęcy krzyk. Chciał zawołać: kto, lecz nie zdołał. Potężny huk postawił go na nogi. Głos w momencie zniknął. Podłoga pod jego stopami zaczęła drżeć. W ostatniej chwili doskoczył do drzwi. Tam gdzie przed chwilą stał ziała teraz czarna dziura. Z przerażeniem sobie uświadomił, że...
- Babciu! - ryknął i szarpnął drzwi. W panice zbiegł na dół. Kolejny wstrząs zwalił go z nóg i sturlał się po schodach na dół. Z jękiem wstał i zachwiał się. Przystanął na skraju kolejnej potężnej czarnej dziury. Tym razem pochłonęła ona połowę domu. Razem z babcią. Jęknął z rozpaczą i upadł na kolana.
- Babciu... - szlochał. - Nie... Co ja bez ciebie zrobię?
Głos, tym razem wyraźniejszy znowu do niego dotarł.
"Frank. Musisz iść śladem podziemia... To twoja misja. Uratuj mnie i świat... Ona się chce wydostać. Pomóż mi!"
Znalezione obrazy dla zapytania czaszka z mieczami
Z trudem łapał oddech. Uspokoił się i rozejrzał. Z jego domu nic nie zostało. Obok niego widniał czarny znak. Czarna czaszka z mieczami. Dotknął jej czubkami palców. Ten ktoś potrzebował jego pomocy. A ten ktoś kto próbuje powstać prawdopodobnie zabił mu babkę.
- Idę. - szepnął, zarzucił na ramię łuk i kołczan. Ostrożnie stawiając nogi, zaczął schodzić w ciemną pustkę.

No i oto jest. Następny rozdział :). Będę pisać na zmianę. Raz w pierwszej osobie raz w trzeciej. Niektóre postacie łatwiej mi przedstawić w pierwszej a niektóre w trzeciej. Stwierdziłam, że nie będę walczyć i napiszę jak mi lepiej. Myślę, że nie stanowi to zbyt wielkiej różnicy. Przepraszam, że tak długo musieliście czekać. Wiecie... wena nadpływa powoli...
Miłego czytanka! 

poniedziałek, 18 maja 2015

Ogłoszenie

Przepraszam Was, ze mnie tak długo nie było. Myślę, że... no myślę, że wkrótce znowu coś wrzucę...

Zapraszam do czekania jeśli ktoś ma cierpliwość.
Pozdrawiam Olusia

niedziela, 12 kwietnia 2015

Nominacja do LBA

Dziękuję za nominację Radosnej Oli i poniżej odpowiadam na te 11 pytań :)

1. Jak się zaczęła twoja historia z pisaniem ?
Zaczęłam opisywać po prostu różne rzeczy. Np. psy, koty itd.
2.Twoje Motto ?(Wiem pojawiło się już raz to pytanie ,ale zawsze pojawia się coś ciekawego)
 "Człowiek walczy, by przetrwać, a nie po, to aby się poddać." - Paulo Coelho
3. Masz piosenkę ,która poprawia ci humor jeśli jesteś smutna /smutny ? Jeśli tak to jaką ?
Fall Out Boy - Light Em Up
4. Co robisz gdy widzisz jak kogoś bije na ulicy ?
Nie jestem w stanie stwierdzić. Zachowanie instynktowne
5. Czym jest dla ciebie blog ?
Dużą przyjemnością, ale nie wszystkim.
6. Czemu właśnie ta tematyka blogu ?
Lubię Percy'ego Jacksona i postanowiłam się sprawdzić.
7, Która pora dnia jest dla Ciebie najlepsza,jeśli chodzi o pisanie i myślenie nad opowiadaniem ?
W zasadzie każda.
8. Co jest dla ciebie gorsze niewiedzę czy wiedza ,która boli ?
Bardzo etyczny problem. Wiedza, która boli jest lepsza. Lepiej być świadomym niż być głupim.
9. Planowałaś /łeś założyć bloga czy to był impuls ?
Trochę tego trochę tego.
10. Jest coś co zawsze chciałeś/łaś  zrobić ,a nie możesz?
Wędrowanie przez świat, przed siebie bez celu i stanięcie przed wielkim zagrożeniem.
11. Co sam /sama sądzisz o swoim blogu ? ( Tu proszę rozwinąć  )
Myślę, że jest dobry, ale nie najlepszy. Dzięki pomocy Julie Jackson stał się lepszy. Mam nadzieję, że się wkrótce rozwinie i będzie fajniejszy. Według mnie dużo mu jeszcze brakuje do innych blogów. To nie tylko kwestia wyglądu czy coś w tym rodzaju. To kwestia mojego stylu i pisania. To wszystko da się wyćwiczyć i udoskonalić. Jak mówię, nie jest zły.

Raz jeszcze dziękuję za nominację i postaram się wkrótce dołączyć nominacje innym.
Pozdrawiam serdecznie wszystkich czytelników
Olusia

piątek, 3 kwietnia 2015

Rozdział VII - Śpiesząc się powoli

To była masakra. To wszystko było masakrą. Gdzieś tam była Annabeth przykuta do jakiejś ściany a my, kłóciliśmy się o to, jak dolecieć do Grecji. Zaraz po wylocie na naszych pegazach wylądowaliśmy na najbliższej łące aby ustalić jak podróżujemy. Thalia zaproponowała, że dolecimy tam samolotem. Od razu stwierdziłem, że to zły pomysł, ponieważ już kiedyś omal przez to nie zostałem zrzucony z nieba. Wtedy zmrużyła gniewnie oczy.
- Masz lepszy pomysł, Jackson jak przelecieć nad oceanem?!
Wzruszyłem ramionami.
- Wykorzystamy Mrocznego i twego kumpla spod przybudówki.
Znowu pokłóciliśmy się o pegazy. Córka Zeusa powiedziała, że te konie nie wytrzymają kilku godzinnego lotu przez ocean. Odparowałem, że nie zna mocy tych pięknych stworzeń i z ironią dodałem, że może jak już nie pasuje ani samolot, ani pegaz to może dojedziemy tam pociągiem. Zacisnęła dłonie w pięści a ja wiedziałem, że wygrałem. Wiedziałem, że gdzieś tam na północy jest Europa i Grecja, ale słabo uważałem na lekcji geografii, więc moja wiedza nie wykraczała ponad to. Będziemy musieli sobie jakoś poradzić jak tam dotrzemy. Zakładając oczywiście, że przy naszych orientacyjnych zdolnościach w terenie dotrzemy w ogóle na ten kontynent na który planujemy dotrzeć. W końcu zgodziła się i powiedziała, że ok polecimy na pegazach, ale uprzednio wylądujemy na plaży aby się jeszcze przygotować.
 Jakieś z dwie godziny później wylądowaliśmy na plaży. Cichy szum morza w nocy uspokajał. W oddali błyszczały światła Manhattanu. Moja towarzyszka wdychała morskie powietrze.
- Nieźle tu jest. - stwierdziła.
- Bo morze jest niezłe. - uśmiechnąłem się zmęczony.
Spojrzała na mnie.
- Nie martw się. Znajdziemy ją.
Skrzywiłem się.
- Chyba pierwsze takie słowa, które od ciebie słyszę.
Prychnęła.
- Mi równie mocno jak tobie zależy na jej uratowaniu, Wodoroście.
Pokiwałem głową. Zimny wiatr poruszył piaskiem i pomknął w kierunku lądu. Jakimś cudem wiedziałem jak ten wiatr się nazywa. Chyba dlatego, że był on od morza. Zacisnąłem szczęki.
- Ciągle mamy mało czasu. - wycedziłem. - Jeśli jest faktycznie przybita... - głos załamał mi się.
Rozejrzałem się za pegazami aby zamaskować wilgotne oczy. Przykucnąłem i nabrałem garści piasku, przesypując go między palcami. Z trudem przełknąłem ślinę. Gdyby córka Ateny nie przeżyła nie wybaczyłbym sobie tego. Przecież mogłem się domyślić, że coś zmusi ją do wyjazdu. I ciągle był jeszcze Nico. Nie pomyśleliśmy o nim. Jeszcze do tego wszystkiego dorzucona była rozmowa mojego ojca z Okeanosem i ten tajemniczy chłopak. Gdy rozmawiałem z ojcem pytałem się go o to. Nie dał mi jasnej odpowiedzi co mnie zaniepokoiło. Na nic nie miałem jasnej odpowiedzi. Był Nico była i Annabeth.To mogło się źle skończyć. Nie chciałem tego. Pragnąłem by córka Ateny wróciła i żeby ten koszmar z Matką Ziemią się skończył. W ogóle nie było żadnej przepowiedni, która mogłaby nas poprowadzić ku niej i ku patronce. Byliśmy bez "pancerza" i "broni". Wszystko się waliło. Zamarłem z bolesnym grymasem na twarzy. Poczułem na ramieniu dłoń córki Zeusa.
- Wiem, że cierpisz, Percy. Wiem jak wiele kosztuje cię utrzymanie emocji w ryzach. Nie możesz się zapadać w otchłań bólu. Pochłonie cię. Jest jak złowroga woda w której każdy może utonąć; nawet syn Posejdona. A prawdziwa sztuka tkwi w tym, Jackson aby właśnie z tą wodą walczyć i nie dać się jej pochłonąć. - poklepała mnie po ramieniu. - Kto się brzytwy chwyta, nie tonie. Chwyć się brzytwy i i rusz tym łbem. Odnajdziemy ją.
Wstałem powoli, otrzepując ręce. Popatrzyłem jej w oczy.
- Kto się brzytwy chwyta... - zacząłem
- ...nie tonie. - dokończyła cicho.
Zmrużyłem oczy. Gwizdnąłem na pegazy a te natychmiast się pojawiły.
- Chodź. Lecimy.
Uśmiechnęła się.
- I to mi się podoba. Lecimy przywalić paru kolegom.
Dosiedliśmy pegazów i wystartowaliśmy w ciemną noc.

-Reyna-

Legioniści maszerowali dzień i noc. Oktawian nadawał im szybkie tempo. Maszerowaliśmy w kierunku Nowego Jorku bo tam też prowadził ślad armii potworów. Zatrzymaliśmy się wzdłuż tunelu Caldecott, który ciągnął się nieco na północ. Byliśmy już dobry kawał drogi od obozu. Z góry obserwowałam maszerujący legion. Scypion zarżał donośnie i nagle obniżył lot. Zmarszczyłam brwi.
- Co się stało? - zapytałam go zaniepokojona. I zauważyłam. Na przodzie legionu panowało zamieszanie.
Szyk załamał się. Oktawian próbował go z powrotem uporządkować, ale nic z tego nie wyszło. Legioniści krzyczeli rozbiegając się na boki.
Pegaz wylądował w środku całego zamieszania. Moje dwa chaty podbiegły do mnie natychmiast i spojrzały na mnie wyczekująco. Wodząc wzrokiem po przestraszonych herosach w pewnym momencie nie dostrzegłam co wzbudziło aż taką zgrozę. Aż w końcu zauważyłam.
Moje usta mimowolnie otwarły się ze zdumienia. Potężny stwór stał wbijając wzrok prosto we mnie. Miał masywny kark pokryty gadzimi łuskami, podobnie jak nogi oraz kolczasty ogon. Góra tułowiu aż za nad to przypominała ludzką. Twarz przypominała mocno zniekształconą metalową miskę. Jego źrenice były żółte opatrzone czerwonymi plamami. Miał czarne dredy. Tylko nie to mnie zdziwiło. Na jego ramieniu jakby niby nic siedziała dziewczyna. Jej długie czekoladowe włosy spływały kaskadą na ramiona i plecy. Jej spokojny wzrok mówił o tym, że się nie boi. Zamknęłam usta i zmarszczyłam brwi. Augur już wydał rozkaz do formowania szyku.
- Dosyć. - uniosłam dłoń. - Wystarczy. Niech zejdzie.
Nowa przyjrzała się uważnie nam wszystkim i wskazując na uzbrojonych legionistów zapytała:
- Nic mi nie zrobią, prawda?
Jej głos był zaskakująco melodyjny jak na tą niedbałą a ładną dziewczynę.
- Możesz zejść. - potwierdziłam chłodno. Rzuciłam tym samym ostrzegawcze spojrzenie w stronę chudego chłopaka.
Oktawian przewrócił oczami.
- Tak, tak. - machnął ręką. - Nasz pretor z pewnością zadba o twoje bezpieczeństwo w tej sugestii.
Patrzyła przez moment uważnie na nasze twarze aż w końcu zamruczała coś do potwora.
Dookoła rozległ się szmer zdumienia i niesmaku. Ci co byli najbliżej zrozumieli dziewczynę.
- To Greczynka! - krzyknął ktoś.
- Wróg! - wrzasnął inny.
- Powiedziałam: wystarczy. - wycedziłam zimno.
Zapadła cisza. Olbrzym uniósł dłoń a nieznajoma wślizgnęła się na nią. Tamten powoli zaczął opuszczać swoje wielkie łapsko ku dołu. Gdy umieścił ją bezpiecznie na ziemi powrócił do poprzedniego stanu dalej uporczywie wbijając we mnie wzrok.
Przyjrzałam się bliżej tej nastolatce.
- Jak się nazywasz? - zapytałam spokojnie.
- Piper McLean.
Znowu rozległo się tym razem niespokojne szemranie.
- Piper McLean, co tutaj robisz? - położyłam dłoń na rękojeści miecza. - Zbliż się.
Poruszyła się ostrożnie i stanęła kilka kroków przede mną.
- Co tu robisz? - powtórzyłam pytanie.
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Trafiłam przypadkiem na tego miłego olbrzyma gdy wędrowałam z Nowego Jorku do Kansas.
Zapanowało poruszenie.
- Po co wędrowałaś aż z Nowego Jorku do Kansas? - Oktawian prychnął i wskazał włócznią na Olbrzyma. - Reyno, to potwór! Powinniśmy go zabić.
- Właśnie! - zakrzyknęli inni.
- Zagraża naszemu legionowi. Nie możemy teraz się zdekoncentrować. - rzucił nagle niedbałym tonem centurion, ale i tak odniosło zamierzony skutek.
Herosi wzburzyli się i przyznali mu rację. Tym samym podburzył moje zdanie.Z trudem pohamowałam gniew i spokojnie zwróciłam się do Piper:
- Jesteśmy w Kansas. Dotarłaś do celu. Po co wędrowałaś przez pięć stanów aby tu dotrzeć?
Zanim odpowiedziała, zawahała się.
- Nie... nie wiem.
- Kłamie, Reyno. To proste jak but. - warknął Oktawian. - Nikt normalny nie szedłby przez tyle drogi razem z olbrzymem u boku. Spiskuje z stworami Gai!
- A kto powiedział, że jestem normalna? - obrończyni zwróciła się ku przywódcy pierwszej kohorty.
Poczerwieniał na twarzy. Otworzył usta i po chwili je zamknął pod wpływem mojego spojrzenia.
- Postawcie tu obóz. Zostaniemy tu przez dwa dni. - oznajmiłam. - Piper McLean. Pójdziesz ze mną.

 -Posejdon-

Zachmurzyłem się. To nie oznaczało nic dobrego. Zatoczyłem ręką łuk i po chwili pojawił się w niej trójząb.
- Dziękuję ci. - zwróciłem się do nimfy, która ukłoniła się nisko i wyszła z sali tronowej. Drzwi zamknęły się za nią z cichym trzaskiem.
Annabeth Chase wpadła w pułapkę. To znowu nie oznaczało nic dobrego. Nie miałem na to zbyt dużego wpływu. Nie mogłem jej pomóc bezpośrednio. Nawet moje działania pośrednie były mocno ograniczone. Przebiegł mnie dreszcz. Nie będzie zbyt przyjemnie gdy dowie się o tym Atena. Zacisnąłem zęby i wstałem energicznie.
- Trytonie! - krzyknąłem. Mój syn wszedł na salę i skłonił się lekko.
- Tak, ojcze?
- Odnajdź mojego syna. Percy'ego.
Nie widziałem, ale czułem jak krzywi się w środku. Był zazdrosny o mojego półboskiego potomka. Westchnąłem.
- Potrzebuje pomocy. Musisz mu jej udzielić. Nie chcesz chyba, żeby wygrała Gaja? - zapytałem tym samym zamykając go w pułapce.
Pokręcił przecząco głową.
- Więc ruszaj. - rzekłem. - Ściągnij go na dół.

Gdy dotarłem na Olimp wszyscy po za Zeusem już tam byli. Gdy tylko pojawiłem się na sali zapanowało milczenie. Atena wstała. Tkwiłem przez moment przed dwunastoma tronami, zastanawiając się czy Atena wie.
- Jak śmiałeś. - wycedziła przez zęby.
O tak. Wiedziała. Nie było sens udawać, że nic takiego się nie stało. Postanowiłem spokojnie odpowiedzieć na atak.
- Herosi tego potrzebują. My też. - mówiłem to cicho nadając mej wypowiedzi większy efekt.
Aura bogini mądrości zalśniła mocnym blaskiem.
- Przez twoje manipulacje, Posejdonie stracę córkę. Gdy tak się stanie oskarżę o to ciebie i twojego syna.
Pokiwałem smutno głową.
- Najlepsza nadzieja na przyszłość zostanie unicestwiona wtedy przez ciebie, Ateno.
Zmrużyła oczy. Domyślałem się, że wiele ją musiało kosztować utrzymanie nerwów na wodzy.
- Myślisz, że sami sobie poradzą?!
- Zapytaj Hery. - wskazałem na nią ręką. - To jej plan, ona dokładnie ci go wyłoży.
Gderliwa nieco żona Zeusa przeszyła mnie wzrokiem.
- Nie zrzucaj wszystkiego na mnie. To był twój pomysł z odnalezieniem Czary Okeanosa. - rozejrzała się po zebranych. - Kto jeszcze o tym wiedział?
Po zgorszonym minach poznała najwyraźniej, że nikt po za Hermesem.
- To jest ryzykowne. - zauważyła. - Nie musiałeś posyłać do tej roboty córkę Ateny.
- Tylko ona mogła to zrobić. - odparowałem.
- Co zrobić? - Ares prychnął. - Nie licz tak bardzo na tę...
- Aresie! - warknęła Atena.
Bóg wojny przewrócił oczami.
- Fakt. Ona tylko mogła to zrobić. - przyznał mi rację Hermes. - Spotkałem się z nią tuż przed tym jak wylatywała nad Basen Północno-amerykański. Widziałem w jej oczach determinację. W jej rękach Czara jest bezpieczna. Musi ją dać Percy'emu w odpowiednim momencie. Gdyby to syn Posejdona sam odszukał Czarę i sprawował nad nią piecze prawdopodobnie by się pokusił wcześniej niż powinien. A potem... - wzruszył ramionami. - Kto wie co by było.
- Katastrofa... - mruknął Apollo.
Atena poruszyła się i podeszła do mnie stając twarzą w twarz.
- Co nie oznacza, że to musiała być moja córka. To mógł być również ten cały cyklop: Tyson.
Wpatrywałem się w nią z kamienną twarzą.
- Nie o nim mówi przepowiednia i ty dobrze o tym wiesz. - wyminąłem ją i usiadłem na swoim tronie.
- Patrzcie go. - zadrwił Dionizos. - Od kiedy to przestrzegasz przepowiedni?
Gdzieś głęboko w sobie poczułem iskrę gniewu. Naprawdę jak na bogów to niektórzy z nich potrafili być głupi. Zadziwiające, bo przecież są potężnymi istotami i wzorem dla pokoleń herosów. Postukałem palcem po podłokietniku mojego krzesła wędkarskiego.
- Dobrze wiesz, że nie ma sensu się o to spierać.
- Ależ oczywiście, że jest. - odezwała się po raz pierwszy od mojego przybycia Artemida.
Wszyscy spojrzeli na nią.
- Dla ciebie przepowiednie mają znaczenie gdy coś może bezpośrednio grozić tobie. - spojrzała mi w oczy.
Po sali przetoczył się pomruk. Zerwałem się na równe nogi.
- Oskarżasz mnie o samolubstwo? - warknąłem, marszcząc brwi.
Hera uśmiechnęła się.
- Nie mów, że tak nie było kilka razy w twoim świętym żywocie.
- Tak? A kto nękał wszystkie dzieci Zeusa? - obrzuciłem ją morderczym spojrzeniem. Skrzywiła się.
- Zeus mnie zdradził.
- Tak. - mruknął Apollo. - Za to ty jesteś wzorową matką i żoną.
Bogini już coś chciała odpowiedzieć gdy przerwał jej ponury Hefajstos:
- Nie, matko. Zostaw. - wstał. Jego potężne, zwaliste ciało zarysowało się na tle ściany pałacu Olimpu. - Jestem gotów pomóc.
Zapadła cisza.Gotów pomóc. Hefajstos. Zamyśliłem się na moment. Przecież nie wiemy gdzie jest córka Ateny. Zresztą nie możemy się ingerować w sprawy półbogów. Zeus od razu by to zauważył.
- Obawiam się... - zaczął Hermes.
- ... że nasze działania są mocno ograniczone. - dokończył Apollo zerkając znacząco na boga złodziei.
- I to nie mocno. - zrobiła wyrzut Afrodyta. - Miłość więdnie jeśli się jej nie pielęgnuje.
- Wystarczy, Afrodyto. - Hestia uśmiechnęła się łagodnie aczkolwiek smutno. - Herosi sami muszą sobie dać radę.

-Percy-

Skrzydła z świstem przecinały wilgotne powietrze. Lecieliśmy już wiele godzin. Byliśmy zmęczeni i bolały nas poszczególne części ciała od siedzenia w tej samej pozycji. A nie mogliśmy się zatrzymać. Pogoda była zmienna. Raz wiało, przeraźliwie wiało a raz ocean był cichy i spokojny co mu rzadko się zdarza. Zdarzył się nam sztorm oraz trąba wodna przy czym tym drugim o mało Thalia nie została porwana. Pegazy były u kresu sił. Planowaliśmy się zatrzymać od razu na wybrzeżach Francji i dolecieć tam wczesnym rankiem. W życiu nie widziałem żadnego innego kontynentu. Zimny wiatr uderzał w nas wypierając ostatnią odrobinę ciepła, która w nas została. Skuliłem ramiona.
- Jackson... - wychrypiała Thalia i podleciała do mnie. - Już nie damy rady. My też, ale szczególnie one. - wskazała głową na naszych dzielnych druhów.
Zachwiałem się na jego grzbiecie.
- Nie mamy gdzie wylądować.
Jej źrenice zwęziły się.
- W nosie to mam. - prychnęła - Wylądujemy jakimś śmiertelnikom na statku.
Zdobyłem się na słaby uśmiech, który spełznął po chwili. Przełknąłem ślinę.
- Teraz kwestia jazdy bez trzymanki będzie najważniejszą. - wydusiłem.
Przewróciła oczami.
- Co...
- Spójrz w dół. - zgrabiałą dłonią sięgnąłem do kieszeni po Orkana. - I jak chce ci się bawić w zgadywanki to powiedz mi co to jest.
Zerknęła i zbladła.
- Ty nie chcesz mi powiedzieć, że właśnie...
- Trafiliśmy na jeżdżącego, zdecydowanie za dużego konika morskiego? No, tak chcę. I lepiej żebyśmy to przeżyli. Wydaje się głodny.
Zanim Thalia zdążyła się odezwać, nastąpił atak. Potężne szczęki zacisnęły się w powietrzu pomiędzy nami. Pegazy zarżały spanikowane.
- Do przodu! - ryknąłem. Pegazy zamachały skrzydłami i rozpaczliwie wystrzeliły.
Za nami rozległ się ryk stwora. Woda wzburzyła się i wystrzeliła ku nam. Thalia warknęła i zacisnęła dłonie na tarczy i włóczni, która pojawiła się w jej dłoni.
- Jackson! Jesteś synem Posejdona, WIĘC COŚ ZRÓB!!!
Spojrzałem na nią z wyrzutem.
- Nie wiem co się dzieje! Jak mam to zrobić? Muszę się obniżyć żeby go zlać a to grozi pożarciem! Żywcem!
Jej oczy przypominały burzową chmurę. Odgarnęła ramieniem niesforne kosmyki włosów, które dostały się na jej twarz.
Machnęła ręką na morskiego konika.
- Zajmę go czymś a ty go zlejesz!
Wzruszyłem ramionami i pochyliłem się nad karkiem Mrocznego.
- Kurs w dół. - mruknąłem.
Zarżał w proteście.
- Dodatkowe kostki cukru. - rzuciłem.
- No dobra. Jeszcze siano.
Prychnął. I spojrzał wyczekująco.
- Jackson, pośpiesz się!!!
- DOBRA! TRZYDZIEŚCI KOSTEK CUKRU I SIANO NA OBIAD I KOLACJĘ!!! - ryknąłem wściekły.
Smukłe, czarne ciało śmignęło w dół. Pioruny raz po razie uderzały konika po głowie, ogłuszając go i dezorientując. Mroczny walnął go z kopyta prosto w oko. Wrzasnął z bólu. Jego szczeki kłapnęły dosłownie kilka milimetrów od skrzydła Mrocznego. Dobyłem Anaklysmosa  i kazałem podlecieć bliżej jego głowy. Uchyliłem swoją przed kolejnym wyładowaniem elektrycznym. Znaleźliśmy się tuż z tyłu jego łba. Wiedziałem, że taka okazja może się nie powtórzyć. Pomodliłem się w duchu do Posejdona i wszystkich innych bogów po czym skoczyłem.

-Thalia-
Mogłam się ze wstydem przyznać, tylko przed sobą, że byłam zbyt zajęta robieniem placka z konika morskiego aby nie zaważyć skaczącego Jacksona. Kątem oka zauważyłam tylko jak jego ręce wznoszą się nad głowę razem z mieczem gotowe do zadania straszliwego pchnięcia. W szalejącej burzy i piorunach nie słyszałam jego okrzyku. Mroczny zarżał i puścił się w ślad za swoim panem. Chciałam zanim krzyknąć, ale byłoby to równie bezsensowne jak pokazywać krajobraz ślepemu. Przypomniał mi się pewien wierszyk.
" Głuchy słyszał jak ślepy widział, że szczerbaty odgryzł łysemu włosy."
Zupełnie bez sensu. Po tym jak skoczył wszystko ucichło. Wszystko. Domyśliłam się, że nawet najmniejszy dźwięk teraz poniesie się po wodzie jak najgłośniejsza bomba. Nie zawołałam go. Zastanawiałam się co zrobić. Różne kaprysy oceanu utrzymywały nas nad nim już dwa dni. Mój pegaz był śmiertelnie zmęczony i wiedziałam, że jak nie wyląduje to runiemy do morza. Wszystkie nasze zapasy poszły gdzieś. Nie było nic. Teraz szczególnie. Nawet Jacksona.
- Dobra. - powiedziałam słabo do pegaza. - Nie mam do ciebie złotej cierpliwości jak Percy do Mrocznego, ale musisz wyświadczyć mi jeszcze jedną przysługę.
Zdawał się zrozumieć.
- Znajdź jakiś statek byśmy mogli wylądować. Nie ważne, że nastraszymy śmiertelników. Musimy... - zanim dokończyłam, pegaz nie wytrzymał. Jego skrzydła zamarły i runęliśmy w dół.
- Nieee! - wrzasnęłam w przejawie paniki. W życiu jej jeszcze nie poczułam. Nie umiałam pływać. Lecz zanim spotkałam się z zimną tonią oceanu wiatry nagle ożywiły się. Poczułam jak unoszą mnie i zatrzymują w miejscu. Potężny orzeł podleciał do mnie i chwycił za ubranie wzbijając się w powietrze.
- Rodrick! Wracaj! To moja siostra. Zanim zdążyłam usłyszeć coś więcej, zapanowała ciemność.

Wybaczcie za taką długa przerwę. ;). Po prostu czas ostatnio jest na wagę złota. Tak to czasami jest. I mówię to ja, która nie wiele zna się na życiu. :D

Miłych świąt Wielkanocy! Niech
Jezus będzie z Wami przez te dni.
Smacznego jaja i udanego śmingusa choć w niektórych rejonach Polski śnieg.

Olusia

Translate