niedziela, 25 października 2015

Rozdział XII - Na przód!

-Percy-

Chwycił jej dłonie w swoje.
- Daj mi je... - szepnął i ostrożnie gładząc kciukami jej palce zanurzył jej ręce w wodzie.
Jej oczy rozszerzyły się lekko.
- Co chcesz zrobić? - zapytała niepewnie po czym uśmiechnęła się lekko.
Odwzajemnił uśmiech. Skupił się na wodzie i nakazał jej uleczyć rany. Gdy skończył spojrzał na jej drobne dłonie.
- Gotowe. - oznajmił. - Nie mogłem pozwolić byś to miała. Nie, dopóki jestem przy tobie.
Westchnęła i wtuliła twarz w jego nagie ramię. Pogładził czule jej włosy. Dumał nad tym jak się zmienił. Stali tak po pasie zanurzeni w wodzie. W końcu Annabeth odsunęła się i spojrzała mu w oczy.
- Kończy nam się czas. - szepnęła miękko. - Dziękuję.
Pocałowała go.
- Za wszystko.
Nie był w stanie nic odpowiedzieć. Pokiwał głową. Zrozumiał, że dał jej wszystko co mógł dać. Nawet nie był pewny czy to, co się między nimi teraz wydarzyło było prawdziwe. Wyszli z wody i zaczęli się suszyć.
- Jason zapewne na ciebie czeka. - zawinęła swój lok na palec. - Albo decyduje co robić.
- Zaraz... -  zmarszczył brwi. - To ty wiesz ile czasu tu upłynęło?
Wzruszyła ramionami.
- Nasi mili Sponsorzy Czasu spowolnili trochę te chwile tutaj, ale niewiele. - wstała z trawy.
- Kim oni są? - zapytał.
Odparła mu smutnym uśmiechem.
- Nie wiem, Percy. Kimkolwiek są, chcieli nam pomóc i powinniśmy być wdzięczni.
Potarł twarz.
- Masz rację. - wbił wzrok w ziemię. - Ale i tak czuję, że powinniśmy im podziękować...
Jej wargi drgnęły lekko. Odgarnęła swoje włosy na plecy.
- Tak, Perseuszu Jacksonie.
Podeszła do niego na odległość 50 cm po czym przyciągnęła do siebie, całując mocno w usta. Gdy się odsunęła przyłożyła usta do jego ucha.
- Posłuchaj. - szepnęła. - Cokolwiek by się działo... - przełknęła ślinę. - Nie zwątp we mnie. Kocham cię i wrócę do ciebie... ale najpierw muszę zapłacić cenę, którą obiecałam pewnemu bogowi. Obiecałam, że będę cię chronić. Bo tu chodzi o coś znacznie więcej niż widzisz... niż wiesz.
- Annabeth... - odezwał się słabym głosem.
- Idź na przód! - rozkazała.
Pokręcił głową.
- Nie mogę... mówisz tak jakby...
- Idź!
Za nim pojawiła się dziura ciemności. Poczuł jak wsysa go.
- Wasz czas dobiegł końca... - wysyczały głosy.
Patrzył w rozpaczy jak ona znika powoli. Podniosła dłoń na znak starożytnego znaku odpędzania zła.
- Nie szukaj mnie...

Wielka czarna dziura pojawiła się przed nim nagle i nieoczekiwanie. Zerwał się na równe nogi i dobył miecza. Patrzył z przerażeniem i zafascynowaniem jak dziura się powiększa i wyleciał z niej Percy Jackson, nieprzytomny upadając na ziemię. Przez moment nie wiedział co robić, ale później rzucił się ku niemu.
- Percy! - zawołał i szarpnął jego ramię.
Syn Posejdona mruknął coś jak "Tak, wiem... też cię kocham..." po czym jęknął kilka razy. Jason posadził przyjaciela pionowo i oparł go o skały. Trzepnął go po twarzy. Nie pomogło. Zastanowił się co by pomogło pomóc go obudzić po czym sięgnął po butelkę wody z ich zapasów. Odkorkował i chlusnął jej zawartością na twarz Percy'ego. Ten zakrztusił się i gwałtownie wciągnął powietrze. Otworzył oczy.
- Jason!
- Stary!
Uścisnęli się jakby nie widzieli się od wieków.
- Gdzie byłeś? - zapytał syn Jupitera. - Myślałem, że coś ci się stało i nie chcesz dalej szukać... - odwrócił wzrok z zakłopotaniem. - No wiesz.
Z zdumieniem zauważył, że Percy zarumienił się.
- Ech no ja wiesz... - chrząknął. - Będę jej dalej szukać. Ja MUSZĘ.
Pokiwał głową ze zrozumieniem i poklepał go po plecach.
- To w porządku. Ruszajmy.
- Tak... ruszajmy... - rzucił z powątpiewaniem. - Po drodze pogadamy, bo nie uwierzę, że nie słyszałeś tych głosów.
Jason zdziwił się.
- To ty też...
- Umyj sobie uszy, stary.
Roześmiali się.

_Leo_

Czasem zastanawia się człowiek po co coś robi skoro to nie ma sensu. Całe życie może stracić sens a co gorsza cel. A w tedy mógłby być ktoś zgubiony. Włóczysz się po świcie, po domu niczym cień tego, kim byłeś kiedyś. Nie rozumiesz już po co nawet chodzisz ani tym bardziej zastanawiasz się czy coś ma sens. Ale coś bezsensownego może mieć sens jeśli nie ma sensu. Taki był Leo. Po spotkaniu z Herą ruszył do Nowego Jorku. Tylko los uwielbiał mścić się na nim w najbardziej okrutny sposób. Tia - jego dawna opiekunka, która okazała się być Wielką Królową Nieba I Rozstrojenia Nerwowego po tym jak pomogła mu w pokonaniu pancernej dziewczyny, (na którą trafił w parku i gdyby miał większe szczęście może udałoby mu się ją poderwać...) kazała mu dostać się na Manhattan.
-  Świetnie. - mruknął. - W ten oto sposób zostaję sam.
Ogarnął spojrzeniem lekko zdemolowane pomieszczenie i zabrał tylko i wyłącznie narzędzia warsztatowe, które były niejaką pamiątką po jego matce. Wsiadał do metra, pociągów, jeździł na auto stopa. Wszystko szło jak po płatku. Pomagał po drodze naprawić kilka rzeczy dzięki czemu zarobił kilka groszy.
- Pięknie. Zamieniam się w Leona Budowniczego. - zakpił z siebie.
potwory nie stawały mu na drodze. Miał szczęście, ale nieszczęściem Leona były dziewczęta. Zakochiwał się w nich makabrycznie szybko. A ostatnio miał niezłą przygodę z jedną z nich. Zmieniła się w potworną dziewoję, która chciała go zabić. Teraz uważał, ale trudno było uznać Nowojorskie ślicznotki za potwory w przebraniu. To było po prostu... dziwne. Ale co powiedziała Tia? Że jeśli tam nie dotrze, to raczej marny jego los. Co za pech. Teraz na pewno nie dotrze. Bo natknął się na Miss Piękności Świata. A tam to było dokładnie jakiś tam obóz na plantacji truskawek...
Właśnie gapił się na dziewczynę. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Kruczoczarne włosy rozlewały się po jej ramionach. Perfekcyjny makijaż i czarna sukienka robiły swoje. Stał jak głupi w wejściu do kafejki. W środku zapadła cisza.
- Chciałeś coś ode mnie? - zapytała i uśmiechnęła się lekko. Obok niej pojawiło się trzech facetów.
Wyglądali jak hipisi z Alaski. Mieli siwe włosy i niepokojąco jasne oczy. Na ich twarzach nie było żadnej przyjaznej miny.
- E ja... - chrząknął i chciał wejść, ale wpadł na framugę. - Chciałem tylko...
Uśmiechnęła się olśniewająco a w Leonie zamarło serce.
- Och chyba już wiem. Kawę, prawda?
- Tak, kawę. - poczuł ulgę gdy to powiedziała. - Kawę...
Chciał wyciągając portfel, ale jeden z hipisów z Alaski machnął ręką. Pieniądze zamieniły się w kawałki lodu. Leon odruchowo wybuchnął ogniem. Po kostkach została woda. Drugi hipis w kurtce z skóry, szerzył zęby.
- Brawo. - wychrypiał.
- Siadaj. - burknął trzeci w dzwonach. - Nasza pani cię przyjęła, to nie mamy wyboru.
- Jaka pani? - usiadł jak najdalej od gościów co było trudne, ponieważ stolik był mały.
Pożałował tego pytania, bo wyglądali jakby go mieli zmienić zaraz w wielką Kostkę Lodu Z Leona.
Ten w skórzanej kurtce (nawiasem mówiąc, wyglądał jak...) pochylił się ku niemu, a on odczuł ostry smród kocich odchodów.
- To Bia, chłopcze. - Leo poczuł łzy w oczach od smrodu. - Bogini przemocy, mocy i potęgi.
Zakaszlał i otarł oczy.
- Wspaniale. - wykrztusił. -  Ja zawsze ściągam przemoc. Jestem ogromnie naprze-mocowany. - starał się obrócić to w żart.
Ups. Chyba się nie udało, bo stolik zaczął podejrzanie drżeć. Tymczasem piękna pani zamówiła kawę i przysiadła się do nich. Odsunęła piąte krzesło i usiadła na nim.
- Co tam, chłopcy? - zapytała wesoły głosem. - Czy nasz mały Leo już wie, kim jesteśmy?
Ten z kocimi odchodami pochylił głowę.
- Tak, pani. Chłopiec już wie.
- A więc Leonie. - z zainteresowaniem odwróciła ku niemu głowę. - Czy wiesz, dlaczego cię tu ściągnęłam?
Przełknął z trudem ślinę. Towarzystwo Bogini Wielkiego Bum sprawiało, że Leon martwiał. No i ci jej kolesie...
- Yyy... nie.
Uśmiechnęła się łagodnie.
- To nawet dobrze. Gdybyś wiedział, to byłoby źle.
- Ja nie wiem nawet...
- Spokojnie. - przerwała mu. - Wszyscy mamy lęk wobec nadchodzącego zagrożenia. Nikt w takiej sytuacji nie może się nie bać. Byłoby to głupstwem, prawda?
Z trudem zdobył się na kiwnięcie głową. Jego ręce zaczęły mechanicznie składać kawałki drutów, które znalazł na ulicy i zabrał. Bia oparła się o oparcie krzesła.
- Panowie, zostawcie nas samych, proszę.
Ten w dzwonach...
- Ale... Nie! Przecież...
Uniosła dłoń a tamci zamilkli natychmiast.
- Taka jest moja prośba i wypełnijcie ją. Natychmiast.
Wyglądali tak, jakby zamierzali się spierać, ale w końcu ustąpili i wyszli na zewnątrz. Kelnerka przyniosła im kawę. Syn Hefajstosa milczał i nie miał zamiaru rozpoczynać rozmowy. Nie patrzył też na boginię, ponieważ za bardzo go pociągała. Więc siedział cicho. Najwyraźniej kobieta również nie zamierzała rozpoczynać rozmowy.
- No to co w końcu?! - nie wytrzymał. - O co chodzi?
Jakby tylko na to czekała. Pochyliła się ku niemu. Jej zapach go uderzył.
- Na to czekałam. - spojrzał na nią i zrobił błąd. Odchyliła głowę i odgarnęła włosy, odsłaniając piękną szyję. - Wiesz, że musisz udać się do Obozu Herosów, prawda?
- Co?! - wybałuszył oczy. - Do jakiego obozu herosów?
Na jej twarzy zobaczył zdumienie.
- Nic nie wiesz?
Pokręcił głową.
- Miss Tia powiedziała mi, że mam udać się na Long Island do jakiegoś obozu na plantacji truskawek...
- Kto? - zmarszczyła brew.
- Hera.
- Ach... To wszystko wyjaśnia.
Zrobił łyk kawy po czym ostrożnie odłożył filiżankę.
- Dlaczego? - zapytał.
Parsknęła.
- Hera chce prowadzić swoją własną politykę. Tylko, że siły połączyła Atena i Posejdon wraz z Hermesem. I oni też prowadzą swoją własną grę, ale na pewno lepszą od intryg Hery.
- No i w czym problem?
Jej spojrzenie prześlizgnęło się po jego twarzy.
- A w tym, że Hera chce wykorzystać siedmiorga herosów z rzymskiego obozu i greckiego. Nasza trójka chce aby herosi odnaleźli stare artefakty tytanów, które dają moc.
- No i chyba plan Hery jest lepszy. - stwierdził powoli.
- Dlaczego tak myślisz? - jej place musnęły ucho filiżanki.
- Jeśli herosi zdobędą moc, to będzie to ich moc i będą raczej nie pod kontrolą. Tak Hera ma kontrolę... - zdumiał się, że wypowiedział te słowa. Nie miał pojęcia skąd się wzięły.
Bia pokręciła głową.
- Wątpię, Leo. Gdyby Hera połączyła dwa obozy... wybuchnie konflikt. Po za tym Posejdon, Atena i Hermes poślą herosów na pewno wiernych Olimpowi.
Nie mógł uwierzyć, że od tak po prostu gada z boginią.
- Zawsze można zmienić strony. - zaoponował.
Uśmiechnęła się.
- Możliwe, ale to zawsze lepiej niż grecy i rzymianie.
Wzruszył ramionami. Nie wiedział co ma o tym wszystkim myśleć. To było zbyt trudne jak na herosa z ADHD. Wszystko było jak jedna wielka niepoukładana układanka. Bogini przyglądała mu się uważnie.
- Dobre jest to, że heros nie do końca jest pod władzą bogów, Valdez. - zaczęła po kilku minutowej ciszy. - Macie wolną wolę.
- Wiem. - mruknął. -Ale i tak musimy robić co nam każecie... - skrzywił się. - Co nam karzą.
- No cóż. - stwierdziła. - Tak jest.
Cisza wypełniła kafejkę. Niebo zrobiło się ponure i grzmiące. Po chwili lunął deszcz. Rozmowy przycichły. Razem z pogarszającą się pogodą zdawały pogarszać się nastroje. Bia wpatrywała się w niego uważnie jakby chciała coś z niego wyczytać.
- Zeus się złości. - powiedziała. - Musisz już iść by dotrzeć do obozu, herosie. Jesteś już blisko.

-Frank-

Powłóczył nogami i z trudem przełknął ślinę. Gorące powietrze podziemia wysuszało mu gardło a on nie miał nic do picia. Rany na ramionach po spotkaniu z potworem piekły i co chwilę się otwierały. Był wyczerpany, zmęczony. Chciał zapaść w wieczny sen, ale nie mógł. Myślał o swojej babci i o spokojnym życiu (w miarę spokojnym), które wiódł. Zbierało mu się na płacz gdy wspominał matkę. Chciałby by ten koszmar się skończył, jak najszybciej. Lecz to nie było takie proste. I zdawało się, że nie będzie.
Zniknęły wszelkie ślady pod postacią kości i czaszek. Po prostu szedł przed siebie. Nie mógł odwrócić myśli od tej dziewczyny. Wyglądała na umęczoną. I ten głos... należysz do mnie. Zastanawiał się czyj mógłby być ten głos.
Przed nim niedaleko rozległ się huk. Zamarł.
- Halo? - wychrypiał.
Powietrze dookoła niego zawirowało i nieco oziębiło się.
- Frank.
Rozejrzał się.
- Frank. - powtórzył głos wyraźniej.
- Kim... gdzie... gdzie jesteś? - zapytał nieśmiało i z trudem.
- Frank, musisz iść przed siebie. - usłyszał ponownie.
Dziewczyna znowu się pojawiła. Jej czekoladowe włosy łagodnie spływały na ramiona a twarz wydawała się być jeszcze bardziej umęczona.
- Idź przed siebie, na przód. Dojdziesz do rzeki...
Wrzask wydobył się z jej gardła.
- Teraz! - zawyła i zgięła się w pół.
Podbiegł by ją pochwycić, ale jego dłonie przemknęły ją na wylot.
- Idź! - wycharczała. - Jestem tylko duchem. Uciekaj...
Lodowaty śmiech rozniósł się po przestrzeni.
- I znowu nieposłuszna Hazel...
Chłopak w przerażeniu patrzył jak dziewczyna zaczyna krwawić. Jego nogi same zareagowały.

Patrzył z obrzydzeniem jak stwór krząta się po małej grocie, fałszując pod nosem. Wrzucał jakieś składniki i mieszał kością z smoka. Mężczyzna skrzywił się. Powstrzymał z trudem buntujący się żołądek. W końcu kreatura przyniosła mu miskę z tym... czymś.
- Jedz. - rzucił i zachichotał, obnażając przy tym swoje czarne i ostre zęby. - Nie brzydź się. To gulasz.
- Ale... - zaprotestował.
- Jedz, bo jak nie to ja to zjem, a uwierz jestem bardzo głodny.
Popatrzył z niesmakiem na miskę.
- To coś nazywasz g u l a s z e m ?!
- Jedz, mówię!
Jeszcze przez moment się wahał, ale głód zwyciężył i zaczął jeść.
- Dzięki... - wymamrotał, ocierając usta rękawem. - Dobre.
- A nie mówiłem? - zapytał z triumfem. - Jak zjadłeś to się prześpimy, bo on tu zaraz będzie...
- On znaczy kto? - zmarszczył brwi.
Stwór spojrzał na niego.
- Mamy mało czasu. - powiedział tylko. - Śpij, korzystaj z czasu, który nam został. W krótce będziemy mieli jeszcze jedną spadochroniarkę...
- Spadochro... och. - zdziwił się. - To będzie dziewczyna?
- Śpij na wszystkie flaki!

Ogłoszenie

Wybaczcie za tę długą, a jakże długą przerwę...
Już kończę posta... nie myślcie, że tak długo go pisałam XD
Po prostu mało czasu a 2 gim to w cholerkę nauki.
:D
Napiszę jeszcze coś z Frankiem może...
Pozdro wszystkim!!! ;)

Translate